poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Temat stary jak świat

Rzadko oglądam seriale – nie mam cierpliwości ani chęci poświęcania swojego uciekającego przez palce czasu na śledzenie ciągnących się jak flaki z olejem wątków, z których w efekcie nic nie wynika. Do zeszłego roku nie przepadałam nawet za oglądaniem filmów, bo wolałam chwycić książkę i przerzucić te kilkanaście stron, niż siedzieć przed ekranem telewizora bądź laptopa z wrażeniem, że właśnie bezpowrotnie uciekły mi dwie godziny z życia. Aż tu nagle nadszedł moment, w którym zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy – mimo, iż jestem w stanie rzucić nazwiskiem autora wymienionej przez kogoś książki czy też na odwrót, podać jeden z tytułów przez kogoś stworzonych, a nawet streścić fabułę nigdy danej pozycji nie czytając (tak, dość już siedzę w tej literaturze), nie rozumiem aluzji do postaci czy wydarzeń z klasyków filmowych!

I tak właśnie ustanowiłam początek zeszłorocznych wakacji początkiem mojej dość mocno opóźnionej w czasie przygody z kinem. Wiadomo, w wakacje nigdy nie ma się na nic czasu, więc szło mi to dość opornie. Wraz z nadejściem października sytuacja oczywiście wcale się nie poprawiła, wręcz diametralnie pogorszyła i tak aż do nadejścia Bożego Narodzenia. Niemniej w tym czasie zdążyłam zauważyć pewien schemat, który tak właściwie rzadko kiedy zostaje pominięty w produkcji filmowej. W literaturze zresztą też, aczkolwiek tu jestem w stanie znaleźć przynajmniej jedną pozycję z półki nad moją głową nie poruszającą tego wątku. Po prostu w półtoragodzinnym filmie o wiele szybciej wypływa on na wierzch. A jest nim oczywiście najstarszy na świecie wątek – wątek miłosny.

Każdy niemal główny bohater ma jakąś swoją wielką miłość, przyszłą, przeszłą czy teraźniejszą. Zawsze w tych pełnych zadumy momentach myśli naszego bohatera wędrują w kierunku owej ukochanej osoby. Albo chociaż zwraca on swój wzrok na leżącą obok w łóżku postać. Ewentualnie klepnie w tyłek i puści oko.

No dobra, to ostatnie można skreślić.

W każdym razie, back to the business. Miłość. Ta druga osoba. Ktoś kto oddaje nam wszystko, co posiada i któremu my dajemy wszystko, co mamy najcenniejszego – siebie. Miłości poświęcono niezliczone ilości piosenek, wierszy, utworów, prozy, dzieł malarskich, obrazów ruchomych, nie wiem czego jeszcze… I zastanawia mnie jedno – dlaczego? Po co?

Wiadomo, seks się zawsze sprzeda. A publika lubi mieć wrażenie, iż to czym karmi swój mózg ma jakieś głębsze znaczenie. I ta-da! Przecież jednym z najwyższych uczuć ludzkich jest miłość. Do tego w jakimś stopniu wiąże się z seksem. No to wpakujmy ją do scenariusza! Sukces kasowy gwarantowany.

A ja się pytam – serio? Serio mam uwierzyć, że jakiś bad-ass mający wszystko totalnie w dupie, nie zawracający sobie uwagi przepisami, uczuciami innych, nie posiadający zasad, mięknie na widok jakiejś laski? Nagle robi się potulny i posłuszny, wszystko co robi w pewnym sensie robi dla niej? Bitch, please!

Kobieta mająca u swoich stóp cały świat, rekin businessu, góra lodowa, topnieje na widok przystojnego, niezbyt rozgarniętego ogrodnika sąsiadów i postanawia oddać mu wszystko co posiada? Całe życie pożerała większych od siebie, a tu nagle bum!, strzała Amora, jajniki szaleją, chcę mieć z Tobą dziecko i wieść proste życie na wsi? Really?!

OK, przyznaję, że to ostatnie jest już bardziej prawdopodobne – kobiety w końcu są dość nieobliczalne ;)

Jak widać bajki najlepiej schodzą z półek wystawowych, a grupą docelową wcale nie są widzowie w przedziale wiekowym 6-16. Każdy facet chciałby być taki jak ten na ekranie, każda kobieta chciałaby mieć takiego macho, który tylko jej pokazuje swą łagodną stronę. I oczywiście jest jej zawsze wierny.


Pewnie to tylko ze mną jest problem. Bo ja jakoś tego nie kupuję.

sobota, 7 lutego 2015

Uważaj, bo się rozbudujesz!

Pamiętacie jeszcze swoje noworoczne postanowienia? Ja nie. Miałam nie kupować książek i oszczędzać pieniądze. Postanowienie skończyło się, gdy dyskont książkowy Aros w połowie stycznia ogłosił promocję... Jednak większość społeczeństwa miała zapewne postanowienie "wezmę się za siebie, schudnę, pójdę na siłownię, będę się zdrowo odżywiać". Rzeczywiście, pierwszy spinning po Nowym Roku to była jakaś masakra, ledwo znalazłam wolny rower. A teraz? Powoli wszystko wraca do normy.



Ale dziś nie o zarzuconych postanowieniach noworocznych! Dzisiejszy post będzie traktował o przeświadczeniu ludzi na temat kobiet, które ćwiczą siłowo. I nie chodzi mi tu o trening z Chodakowską plus obciążenie hantelkami 1 kg.

Całe swoje życie nastoletnie byłam raczej antysportem. Nie lubiłam wf-u, nie chodziłam na żadne zawody, zawsze czułam się gorsza w stosunku do rówieśników gdy chodziło o fizyczną sprawność. W połowie gimnazjum dostałam zwolnienie z ćwiczeń (ze względu na przewlekłe problemy zdrowotne) i tak przepękałam do końca liceum. Co jakiś czas miałam zrywy i jeździłam na rowerku treningowym (najczęściej czytając jednocześnie książkę) lub odpalałam aerobic na DVD, nie był to jednak wysiłek, który poprawiłby moją wydolność czy siłę. Zwykle po jakimś czasie dopadało mnie zniechęcenie oraz nuda i zarzucałam ćwiczenia. W takim stanie zawitałam na studia.

Na mojej uczelni obowiązkowy wf to było 1,5 h dwa razy w tygodniu przez pierwszy semestr I roku oraz drugi semestr II roku. Za pierwszym razem wybrałam aerobic, który jednak okazał się nie być zbyt wymagającym zajęciem. Kolejne pół roku to powrót do poprzedniej rutyny. Następny wf jaki wybrałam to była siłownia cardio - rowerki, orbitreki oraz ergometry. I nagle poczułam, że jednak sport jest dla mnie. Nie pracowałam szybko, za to ustawiałam sobie bardzo duże obciążenie. Dodatkowo trener kazał nam ćwiczyć interwały, co znacznie polepszyło moją wydolność. Odkryłam, że to właśnie w strefie siłowej najlepiej się rozwijam i w tym aspekcie jestem o wiele lepsza niż reszta dziewczyn, a nawet niż niektórzy faceci! Jakoś w tym czasie mój brat kupił sobie zestaw hantli, dzięki czemu mogłam również ćwiczyć w domu. Pod koniec semestru, gdy zajęć było coraz mniej, zaczęłam również biegać. Motywacji starczyło mi niestety tylko do pierwszych upałów, kiedy to uznałam, że ćwiczenie w takiej gorączce to prośba o jakąś krzywdę.

Trzeci rok studiów był absolutnie najgorszy. Przeprowadziłam się do akademika, wszędzie miałam blisko, w budynku winda, do sklepu dwa kroki. Nie było już obowiązkowego wf-u, a ja nie miałam miejsca w naszym małym pokoiku do rozstawienia jakiegokolwiek sprzętu. W związku z tym nie robiłam absolutnie nic. Mięśnie zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się tłuszcz i depresja. Wiosna zeszłego roku była dla mnie takim swoistym punktem przełomowym. Dałam sobie kopa w cztery litery i stwierdziłam, że to koniec wymówek! Nie chcę się czuć jak worek śmieci! Kupiłam buty do biegania, swoje hantle, zaczęłam przeglądać fit-blogi i ruszyłam tyłek. W wakacje narzuciłam sobie rygor: pon, śr, pt - bieg 5 km; wt, czw - obwodowe ćwiczenia siłowe; niedz - basen 600 m. Zdarzało się oczywiście, że np. lało jak z cebra albo źle się czułam i nie szłam biegać, jednak dość szybko zauważyłam efekty takiej pracy. Moja sylwetka oraz samopoczucie zaczęły się zmieniać na lepsze i nie chciałam, aby po rozpoczęciu nowego roku akademickiego cały mój trud poszedł na marne. Chciałam dalej się rozwijać.

Od 6 października 2014 r. zapisałam się do sekcji kulturystycznej mojej uczelni i już na wstępie oznajmiłam trenerowi, że chcę iść na zawody. Od tego momentu regularnie 3 razy w tygodniu  przez bite 1,5 h podnoszę ciężary zgodnie z planem treningowym rozpisanym przez trenera. Do tego w piątki przed zwykłą siłownią idę na półtoragodzinną sesję siłowni cardio, na której bynajmniej się nie oszczędzam. Czuję się świetnie - co jest niewątpliwie najważniejsze w wysiłku fizycznym. Pozytywnym skutkiem ubocznym jest oczywiście zmiana mojej sylwetki z typu couch potato na bardziej sportowy. Nawet nie wiecie, jak dziwne na początku, a następnie cudowne jest czuć własne mięśnie, o których istnieniu nie miało się pojęcia!

Pojawił się jednak jeden problem. Ilekroć mówię komuś, że jestem członkiem sekcji kulturystycznej najpierw słyszę kpiące "Serio?", a gdy śmiertelnie poważnie przytakuję muszę patrzeć jak mojemu rozmówcy szczena opada do ziemi. I wtedy właśnie pojawia się On. Komentarz.

Ale... Przecież wyglądasz jak dziewczyna!

Tylko się za bardzo nie rozbuduj!

Niedługo będziesz wyglądać jak facet...

Krew mnie zalewa ilekroć coś takiego słyszę! Ludzie, ogarnijcie się!!! Po pierwsze: jestem kobietą, co oznacza, że w moim organizmie nie ma wystarczającej ilości testosteronu (męskiego hormonu anabolicznego), który by mi na to pozwolił. Nie biorę również sterydów, anabolików, ba! ja nawet dodatkowego białka nie przyjmuję! Kobietom ogółem o wiele ciężej jest rozbudować masę niż mężczyznom, takie są fakty - science bitch! Mięśnie widać u mnie tylko wtedy gdy je napnę - bez tego w życiu nie powiedzielibyście, że jestem w stanie bez problemu nosić na rękach moją 45 kg koleżankę. Po drugie: kto w ogóle wpadł na pomysł, że kobieta musi być słaba, delikatna, bez grama mięśni i o wszystko, co wymaga użycia siły prosić faceta? Czy to naprawdę takie złe, że jestem w stanie sama otworzyć słoik? Że nie muszę wołać o pomoc w przesunięciu mebla? Że jestem w stanie sama zanieść swoje zakupy do domu? Nie! Po trzecie: co innych obchodzi mój wygląd?! To jest moje ciało i moja wola, jak ono ma wyglądać! Nie dbam o to, co sobie pomyślą ludzie, których spotykam. Jeśli nawet ktoś pomyśli "Boże, co to za biceps, fuuu, to takie niekobiece..." - tobie nie podoba się mój bic, mnie nie podoba się twój mózg! Sorry, ale nie będziemy przyjaciółmi! I wreszcie po czwarte: kulturystyka to nie to samo co zawody Miss/Mister Fitness! Nie dążę do tego, aby tłuszcz stanowił <10% składu mojego ciała, nie chcę przechodzić na rygorystyczną dietę, nie chcę wreszcie odwadniać się przed zawodami, smarować bronzerem i prężyć muskułów w bikini przed obcymi ludźmi. Szanuję tych, którzy to robią, bo to naprawdę ogromny wysiłek i poświęcenie, ale to nie dla mnie. Kulturystyka to po prostu ćwiczenia siłowe, stopniowe zwiększanie obciążeń i budowanie siły oraz wytrzymałości mięśniowej. A jeśli chodzi o zawody jest to w moim przypadku zwykłe wyciskanie sztangi na płaskiej ławce. 

Co najlepsze/najgorsze - takie dziwne uwagi oraz komentarze słyszę z ust osób, które nigdy nie miały do czynienia z siłownią. A już mistrzami w tego typu gadkach są faceci, którzy prawdopodobnie nie byliby w stanie zrobić chociaż raz mojego treningu. Chłopakom z siłowni jakoś nie przeszkadza to, że ćwiczę. Nawet lepiej, pomagają mi korygować ruchy, wspierają, mówią komplementy i zachęcają do włożenia jeszcze więcej serca w to co robię.

Jeszcze jedna rzecz mnie zastanawia. Skoro społecznie akceptowalne jest powiedzenie dziewczynie, że nie ma przesadzać z tą siłownią, bo ma muły jak facet, dlaczego gdy powie się komuś wprost przestań wpierdzielać ten fast food, bo jesteś gruby następuje obraza majestatu i foch do końca życia? Przecież w tej drugiej sytuacji okazujemy troskę o zdrowie naszego interlokutora, wiadomo: otyłość wiąże się z cukrzycą, cholesterolem, zwyrodnieniem stawów... A jednak ludzie prędzej staną w obronie nadmiernej ilości tłuszczu niż zwiększonej masy mięśniowej. No i kto wygląda bardziej "bulky" - ja z moim marnym 30 cm (w napięciu) bickiem, czy dziewczyna z 40 cm zwisem z tłuszczu na ramionach?

Całe swoje życie nie czułam się ani nie wyglądałam lepiej. Także moja samoocena i pewność siebie wreszcie wzrosły. Wcześniej borykałam się z ogromnymi kompleksami, które wreszcie zaczynają znikać. Dlatego nie mówcie mi ani żadnej innej podnoszącej ciężary dziewczynie jak mamy żyć. Nie obchodzą nas Wasze komentarze, a jeśli coś Wam się nie podoba to tylko i wyłącznie Wasza sprawa. Przecież nie musicie się z nami zadawać.




Żeby nie było, żem gołosłowna. Oto zdjęcia z dzisiejszego poranka robione ziemniakiem. Tak, mam krzywe plecy, wiem.

niedziela, 1 lutego 2015

Rzeczy, które wk*wiają w facetach

Egzaminy coraz bliżej, więc jest to idealna pora na przywrócenie bloga do żywych. Zaczynam od wylewania swoich żali co do płci przeciwnej (gdyż swoją już obsmarowałam tutaj i tutaj). Drodzy Panowie, polecam zagłębić się w lekturę – life wisdom for ya!

Mamy XXI wiek, wow, odkryłam Amerykę. Co za tym idzie, my dziewczyny nie musimy już czekać aż książę z bajki wskoczy na konia i przygalopuje do nas z bukietem róż oraz stosem czekoladek zapytać, czy zrobimy mu tę przyjemność i umówimy się z nim na kawę. Teraz same możemy podejść do gościa, który nam wpadnie w oko i zagadać. Zręcznymi metodami manipulacji jesteśmy w stanie go podejść tak, żeby zaprosił nas na randkę. Albo zwyczajnie same możemy zaproponować jakieś randez vous. Nie znaczy to jednak, że będziemy o Was zabiegać jak o ostatnią parę szpilek na przecenie! Nie będziemy za każdym razem dzwonić jak narwane zapytać jak się czujesz?, nie będziemy proponować kolejnych spotkań, nie będziemy Wam płacić za drinki ani otwierać drzwi. Nie będziemy czekać z utęsknieniem, wpatrywać się świdrującym wzrokiem w telefon, wyrywać sobie włosy z głowy, aż w końcu raczycie się odezwać. That’s ain’t right!

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Nieśmiały facet i fajna laska. To, że ona wygląda super, czuje się pewnie w swojej skórze, zna swoje mocne strony, jest mądra i ma sporo zainteresowań (typ tzw. „zbyt fajnej dla faceta”) nie znaczy, że jest totalną suką, która odrzuci każdego gościa ze stanem konta mniejszym niż milion monet, nie chodzącym na siłownię, czy nie wpisującym się w standardy wydziaranego drwala! No więc ta fajna laska zauważa tego nieśmiałego faceta (tak, takie rzeczy dzieją się nie tylko w filmach), zaczyna z nim rozmawiać, stwierdza, że jest spoko, zupełnie inny niż te dupki, z którymi do tej pory przyszło jej się spotykać (bo tylko tacy mieli odwagę do niej zagadać). Wreszcie trafiła na jakiegoś normalnego chłopaka, który jest dla niej zwyczajnie miły, nie próbuje jej pokazać swojej natury samca alfa, zaimponować byle czym. Okazuje się, że mają podobne zainteresowania, rozmawiają swobodnie o wszystkim, zaczynają flirtować. Oboje liczą na dalszy ciąg, ale w końcu nadchodzi czas, w którym każde musi pójść w swoją stronę, więc wymieniają się kontaktami i żegnają słowami „Do usłyszenia”.

Co dzieje się dalej? pytacie. On myśli, że ona tylko się bawiła, nie brała go poważnie. Albo założyła się z kumpelami, że poderwie największego frajera na imprezie. Albo po prostu było jej gościa żal. Więc siedzi cicho i się nie odzywa. Ona z kolei myśli sobie, że taki nieśmiały, to ja do niego napiszę. OK, rozmowa się zaczęła i jakoś leci. Problem pojawia się, gdy mija miesiąc takiej rozmowy, pojawiają się podteksty i flirty, oboje wiedzą o co chodzi, ale mimo to facet nadal nie zaprasza jej na randkę. Może żyją w dwóch oddalonych od siebie sporą odległością miastach. I co z tego? Dla tych co nie wiedzą – środki transportu są dziś o wiele szybsze i wygodniejsze niż w XVI wieku!

Drodzy Faceci – taka dziewczyna nie będzie na Was czekać wiecznie! Nieważne jak bardzo jej zależało, jak bardzo Wam się wydawało, że ona Was rozumie, że się dogadujecie, whatever. Każda z nas ma swoją godność, która nie pozwala wpychać się w ramiona faceta, który zwyczajnie o nią nie zabiega! Ileż można robić tych pierwszych kroków? Ileż można dawać do zrozumienia, że tak, to ciebie wybrałam, nie będę od Ciebie wiele wymagać, jestem normalną laską i szukam kogoś, kto nie potraktuje mnie jak przedmiot i wydaje mi się, że to możesz być właśnie ty? Ocknijcie się! Skoro dała Wam już tyle sygnałów, że nawet ślepy i głuchy by zauważył, skoro Wam się podoba, wpasowała się w Wasze gusta – to dlaczego, do cholery, każecie jej czekać? Dlaczego nie potraficie pokazać, że macie jaja i zamiast czekać, aż ona znowu zaproponuje spotkanie, sami wysuniecie taką propozycję?

NIGDY nie myślcie, że nadejdzie kiedyś czas, w którym o Waszą dziewczynę nie trzeba będzie już zabiegać. Jedyne czego chcemy od facetów to poczucie, że im zależy! Olewanie jej wiadomości (Przecież mówiłem jej, że mam problem z pamiętaniem o odpisywaniu!), bawienie się z przyjaciółmi jednoczasowo z brakiem wysunięcia propozycji spotkania z nią, brak tego wysiłku, żeby zamiast od święta pisać do niej na fejsbuku zwyczajnie zadzwonić NIE JEST dobrą metodą na zdobycie dziewczyny! Ani nawet na jej utrzymanie! Żadnej! Nawet tej najbardziej cierpliwej i wyrozumiałej! ŻADNEJ!

Cokolwiek byście sobie nie wmawiali, jak sobie tłumaczyli Wasze zachowanie, brak inicjatywy, zrobienia pierwszego kroku – heloł, XXI wiek nie oznacza wcale, że to my będziemy za Wami latać jak narwane!

Zaproś ją na randkę i zapłać za tę kawę! Zabierz ją na spacer! Napisz do niej SMSa bez okazji, zwyczajnie zapytaj u niej słychać. Jeśli mieszka daleko to co za problem, wsiądź w pociąg i jazda! Pokaż, że Ci zależy! Wcale nie musisz kupować jej pereł ani torebki ze skóry krokodyla. Małe gesty liczą się najbardziej. Otwórz przed nią te drzwi, wynieś te śmieci, umyj te naczynia, powiedz komplement. Bądź kuźwa przy niej od tak, a nie dlatego, że to znowu ona do Ciebie napisała, że dawno się nie widzieliście i wypadałoby się spotkać.

Mam wrażenie, że to co się aktualnie dzieje w matrymonialnej części świata to jakaś totalna porażka. Laski latają za facetami, a ci są już tak rozleniwieni, że w sumie to mają wszystko gdzieś. Jak Wam nie zależy to nie tamujcie kolejki dla mężczyzny, który okaże tej dziewczynie serce i da uczucie, na które ona zasługuje. Amen!


PS. Tak dla jasności – nie mówię tu o sytuacji, w której facet nie jest zainteresowany dziewczyną, a to ona pisze do niego jak szalona. Wtedy kultura nakazywałaby dać jej jasno (aczkolwiek w uprzejmy sposób) do zrozumienia, że sorry girl, I’m not interested. A jak to nie pomoże – you have my permission to ignore.

czwartek, 11 września 2014

10 najważniejszych książek

Robienie wyzwań i łańcuszków na portalach społecznościowych stało się ostatnimi czasy bardzo modne. Jeśli dobrze pamiętam pierwszym z takich „czelendży” było wypicie jednym haustem piwa, co wszyscy (szczególnie środowisko studenckie) ochoczo podchwycili. Następnie autorzy blogów o tematyce fitness i zdrowym stylu życia próbowali przeforsować pomysł na wyzwanie sportowe, czyli ile pompek/przysiadów zrobisz w danym czasie. Szczerze – nie widziałam ani jednego filmiku opublikowanego przez któregokolwiek z moich znajomych, na którym uprawiany byłby sport w obojętnie jakiej formie (co innego ze screenami z Endomondo…).

Niedawno Facebooka zalała fala lodowatej wody w wyniku sławnego już #IceBucketChallenge. Przyznaję, że idea tego wyzwania jest szlachetna. Wylewanie na siebie kubła lodu ciągnie się tak naprawdę już dość długi czas, lecz bardziej charytatywnego wymiaru nabrała w momencie gdy nominowana do wykonania owego zadania została pani Jeanette Senerchia, której mąż choruje na ALS. Całą historię możecie przeczytać tu. Od tej pory zachęcano ludzi do wspierania fundacji na rzecz walki z tą chorobą.

Wszystko super, jednak ja mam wrażenie, że gdzieś wraz z tymi litrami lodowatej wody spłynęła po społeczeństwie informacja, iż samo chluśnięcie nie bardzo pomoże pacjentom z ALS. Aby pomóc należy wpłacić pieniądze – przykro mi, ale takie są realia. Ilu challengerów zainteresowało się fundacją? Ilu w ogóle wie, co oznacza tajemniczy skrót ALS?

ALS czyli Amyotrophic Lateral Sclerosis, co po polsku oznacza stwardnienie zanikowe boczne (znany łaciński skrót SLA). Choroba znana jest również pod nazwami: choroba Charcota, choroba Lou Gehriga lub choroba neuronu ruchowego. W dużym skrócie i uproszczeniu prowadzi ona do porażenia mięśni w organizmie. Jest chorobą genetyczną (spokojnie, nie zarazicie się jak przeziębieniem) objawiającą się raczej po okresie reprodukcyjnym czyli po 40. roku życia. Istnieją dwa główne obrazy kliniczne choroby – w pierwszym, częstszym, najpierw porażeniu ulegają małe mięśnie odległych stawów kończynowych czyli palce. Stopniowo porażenie „wstępuje” w stronę centrum organizmu. Druga odmiana, groźniejsza, najpierw atakuje małe mięśnie zlokalizowane w głowie, czyli najczęściej te odpowiedzialne za aparat mowy. Pacjenci najczęściej umierają z powodu uduszenia, gdy nastąpi porażenie mięśni oddechowych. Znanymi osobami dotkniętymi SLA są astrofizyk prof. Stephen Hawking oraz gitarzysta Jason Becker.

Mam nadzieję, że mój drobny wywód naukowy trochę Was uświadomił co do powagi choroby, jaką jest SLA. Niestety nie istnieje na nią lekarstwo, jednak w zależności od gwałtowności i przebiegu można z nią żyć jeszcze wiele lat po wystąpieniu pierwszych objawów. Tymczasem jednak przejdźmy do najnowszego krzyku mody wśród internetowych wyzwań.


10 najważniejszych książek w Twoim życiu. Przyznam szczerze – jest to pierwszy „czelendż”, w którym z chęcią wzięłam udział. Ma na celu głównie promowanie czytania, a z tym wśród młodzieży jest naprawdę kiepsko. Sama mam kuzyna uczęszczającego do gimnazjum, który chlubi się tym, iż w całym roku szkolnym nie przeczytał ani jednej książki. Przecież to jest straszne!!! Dzięki temu wyzwaniu możemy też lepiej poznać swoich znajomych, a także (na co głównie liczę ;)) znaleźć propozycję ciekawej lektury dla siebie.

Co prawda osobiście uważam, że nakazanie takiemu biblioholikowi jak ja aby ograniczył się do ledwie dziesięciu tytułów jest naprawdę okrutne i selekcja była dla mnie prawdziwą torturą! Niektóre pozycje postanowiłam również okrasić niezbędnym komentarzem.

1. J.D. Salinger “Buszujący w zbożu” !!!
2. Truman Capote „Śniadanie u Tiffany’ego” - nie, to nie jest to samo co film! Twórcy w trakcie ekranizacji postanowili stworzyć romans z Nowym Jorkiem w tle, żeby historia się sprzedała, a ludzie ruszyli do kina. Moim zdaniem ten kto nie przeczytał książki nie zna w ogóle historii Holy Golightly.
3. J.K. Rowling – cykl o Harrym Potterze. Nadal czekam na list z Hogwartu. Symbol mojego dzieciństwa i lat nastoletnich (tak samo jak "Seria Niefortunnych Zdarzeń", cykl "Szkoła przy cmentarzu" oraz książki autorstwa Johna Bellairsa... Dobra, dobra, już kończę).
4. Erich Segal „Doktorzy” – w sumie to cała twórczość tego autora wywarła na mnie ogromny wpływ, ale ta pozycja jako pierwsza wpadła w moje ręce i od niej właśnie zaczęła się moja miłość do Segala.
5. Agatha Christie „I nie było już nikogo”(pierwsza książka Christie, którą przeczytałam. Od niej zaczęła się moja namiętność do kryminałów, szczególnie tej autorki) oraz „Zabójstwo Rogera Ackroyda” (liczę w jednym punkcie, bo jedna autorka  To jest natomiast pierwszy kryminał, w którym właściwie wytypowałam mordercę, choć wydaje się to nieprawdopodobne).
6. Bill Bass i Jon Jefferson „Trupia Farma” – historia pierwszego na świecie Ośrodka Badań Antropologicznych oraz po części (auto)biografia jej założyciela, o której pisałam tutaj.
7. Kathryn Stockett “Służące”
8. George Orwell “Rok 1984”
9. Vladimir Nabokov “Lolita”
10. Nick Mason “Pink Floyd. Moje wspomnienia” - historia najważniejszego zespołu muzycznego w moim życiu, na którego utworach się wychowywałam i który wielbię po dziś dzień.

Jest dziesięć (no prawie), więc mogę uznać zadanie za wykonane. Ale i tak najchętniej dodałabym jeszcze kilka (wiele) tytułów, jak na przykład Harper Lee "Zabić drozda", Diana Wynne Jones "Zaczarowane życie", Dorota Terakowska "W krainie kota", Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie", Fiodor Dostojewski "Zbrodnia i kara", Christiane F. "My, dzieci z dworca ZOO", trylogia "Igrzyska Śmierci", Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów", Frances Hodgson Burnett "Tajemniczy ogród", F. Scott Fitzgerald "Wielki Gatsby", Charlotte Brontë „Dziwne losy Jane Eyre”… No i oczywiście dwie najważniejsze, czyli książki mojego autorstwa! Debiut, którego pisanie skończyłam przed swoimi 18. urodzinami - "Ukryci przed Słońcem" - oraz mój pierwszy młodzieżowy kryminał "Na tropie". Poza tym na liście znalazłoby się nawet kilka komiksów, ale to już naprawdę za dużo ;)


A co Wy sądzicie o takim społecznościowym spamie? I jakie pozycje znalazłyby się na Waszej liście 10 najważniejszych książek w życiu? :)

sobota, 23 sierpnia 2014

Femme fatale



Femme fatale, kobieta fatalna – związek frazeologiczny oznaczający kobietę przynoszącą mężczyźnie porażkę i zgubę.*




Kto rządzi światem? Mężczyźni puszą się jak pawie myśląc, iż to pytanie retoryczne. Kobiety w rytm muzyki krzyczą, że to „dziewczyny!” trzymają świat w garści. A jak jest naprawdę? Podobno to facet jest głową rodziny, ale żona jest szyją, która tę głowę obraca. Przyjrzyjmy się temu trochę dokładniej.

Mężczyzna to osobnik z reguły silniejszy fizycznie, podejmujący decyzje, utrzymujący rodzinę przewodnik stada – samiec alfa. Za te cechy odpowiada hormon charakterystyczny dla płci brzydkiej, czyli testosteron. Kobieta natomiast jawi się jako Hestia**, matka wychowująca dzieci, opoka, teraz także pnąca się po szczeblach kariery pracowniczka. Niby nami rządzą estrogeny, a jednak w dzisiejszych czasach zdajemy się mieć coraz więcej cech męskich. Co w moim mniemaniu wychodzi na naszą korzyść.

No dobrze, ale ja nie o tym. Who rules? Wojna płci ciągnie się od tak dawna, że już nikt nie wie co ją rozpoczęło. Skoro to facet ma naturalne predyspozycje do bycia samcem alfa mogłoby się wydawać, że mają prawo stroszyć te swoje piórka. Ale… Panie robią się coraz bardziej niezależne. Coraz bardziej władcze, zdecydowane, zdeterminowane aby osiągnąć cel. Co prawda, jeśli spojrzeć na przywódców państw na świecie prym wiodą panowie. Nie powinno to jednak zbyt wiele sugerować – kobiety po prostu rzadziej startują w wyborach. A i ufność społeczna do osoby, która ma na głowie utrzymanie domu i rodziny (i nie chodzi mi tu wcale o względy finansowe), a co za tym idzie ma mniej czasu oraz więcej uwagi poświęca np. swoim dzieciom, jest również mniejsza. Nie chcę się jednak zajmować polityką, która raczej mało mnie interesuje; ot, zabawa dla dużych chłopców, w którą coraz bardziej ingerują dziewczynki. Chodzi mi o coś bardziej powszedniego. O zwykłe, codzienne życie każdego z nas.

Niedawno przeczytałam całą serię kryminałów autorstwa Jo Nesbø o komisarzu Harrym Hole. Główny bohater to nieuleczalny alkoholik i pracoholik, na którego drodze oprócz morderstw pojawiają się również kobiety. I aż dziw mnie bierze, jak ten inteligentny, niemal zimnokrwisty i bezuczuciowy facet daje się omotać wokół palca kilku z nich. W końcu pojawia się kobieta, która ma nad nim władzę absolutną i choćby nie wiadomo jak daleko uciekał, gdzie się chował, co robił, jej wspomnienie i tak go dosięgnie, jego myśli dalej będą wokół niej krążyć. Ta kobieta zawładnęła jego sercem i umysłem; jaki będzie tego finał musicie dowiedzieć się sami. Okej, to jest fikcja literacka. Zwróćcie jednak uwagę, że to napisał mężczyzna. Ale co tam jeden przykład! – ktoś stwierdzi. Przykłady akurat mogę mnożyć. Erich Segal „Love story” oraz „Opowieść Olivera”, F. Scott Fitzgerald „Wielki Gatsby”, miłość Joraha Mormonta do jego khaleesi w „Grze o tron” Georga R.R. Martina… Nie będę zanudzać podawaniem kolejnych tytułów. Faktem jest, że w większości przypadków, kiedy autorem jest mężczyzna, w którymś momencie jego bohater spotka tę jedyną.

Na chwilę przystańmy przy literaturze. Uwierzcie mi, że w swoim życiu przeczytałam naprawdę dużo książek i wielokrotnie porównywałam styl oraz treści przekazywane przez autorów obu płci. Mnie samą zdziwiły własne konkluzje, bowiem to właśnie mężczyźni częściej opisują tę prawdziwą miłość. I to o wiele bardziej romantycznie niż niejedna kobieta! Chyba nie ma historii stworzonej przez faceta, w której nie pojawiłaby się w końcu ona, femme fatale, kobieta, która wprawi serce bohatera w szybsze, nerwowe bicie.

Ale jak już wspominałam, to wszystko – nawet jeśli wyszło spod ręki płci brzydkiej – jest fikcją literacką. Przejdźmy więc do rzeczywistości. Jakiś czas temu siedziałam w domu przyjaciółki i rozmawiałam z jej rodzicami. Rzecz najnormalniejsza na świecie. Co mnie zdziwiło, to słowa jej ojca, wypowiedziane z pełnym przekonaniem: to dzięki kobietom świat poszedł do przodu. Bez was nadal zrywalibyśmy banany z drzew. Bo mężczyźni wszystko zrobią dla kobiet, żeby one były szczęśliwe. Innymi słowy, gdyby nie płeć piękna nie byłoby postępu. Zanim zaczniecie to negować pomyślcie o tych wszystkich bitwach stoczonych o kobietę. Żeby od czegoś zacząć, przypomnę Wam tę najstarszą historię, a mianowicie mit o koniu trojańskim. Tak, tak, przecież cały ten plan zdobycia Troi zrodził się z potrzeby odzyskania ukochanej Heleny!

Bardziej współcześnie i jeszcze bardziej realistycznie – rozejrzyjcie się wokół siebie. Spójrzcie na pary, które Was otaczają. Nie wiem jak Wy, ale ja znam bardzo wiele związków, w których facet robi co może, żeby uszczęśliwić damę swego serca, a ona sprowadza go na ziemię. Zauważcie, że to mężczyźni o wiele mocniej przywiązują się do swoich dziewczyn. Już kilka razy koleżanki zwierzały mi się z wątpliwości, czy ich aktualny partner jest tym, z którym chcą spędzić resztę życia. Na moje proste i trochę z przekory zadawane pytanie „To dlaczego nie zerwiesz?” słyszałam odpowiedź: bo on by tego nie przeżył. Dobra, dobra – wiemy, że by przeżył. Ale znaczenie tych słów jest raczej oczywiste. Gdyby skończyły znajomość, facet długo by się nie mógł pozbierać. A ja, znając te dziewczyny i wiedząc, że nie mają one w zwyczaju koloryzować ani dramatyzować, wręcz przeciwnie, ja wiem, że one mówią prawdę i mają rację.

Większość mężczyzn, choćby nie wiem jakimi macho staraliby się być, w końcu trafi na swoją femme fatale. I wtedy całe ich ultra męskie ego skurczy się do rozmiarów orzecha włoskiego. Z mojej strony mogę im tylko życzyć, aby owa femme nie okazała się tak fatale, aby zniszczyć im życie.




** Hestia – grecka bogini ogniska domowego.

pics: google.com

środa, 16 lipca 2014

Z pamiętnika studentki medycyny #4

Wiecie jakie to dziwne uczucie, gdy sesje zdajecie zanim skończą się zajęcia? Kiedy musicie zwalniać się z ostatnich 15 minut klinik w szpitalu, żeby zdążyć na egzamin lub siedzicie w niewygodnym eleganckim uniformie na trwających 3 bite godziny porannych zajęciach (dobrze, jeśli w ogóle nie musieliście się na nie jeszcze uczyć) i ze zdenerwowania zjadacie się od środka, bo zaraz czeka Was jeden z trudniejszych testów? No cóż, witamy na sesji ciągłej! Nie zapomnijmy również o tym, że egzamin piszemy gdy kończymy dany kurs, a nie co semestr. Anatomia, patomorfologia i farmakologia trwają trzy semestry? To nic, przecież studiujecie medycynę, w życiu czekają na Was gorsze rzeczy niż egzamin z materiału półtorarocznego!

Całe szczęście i w tej sesji udało mi się zdać wszystko tak jak sobie zaplanowałam, więc od połowy czerwca mogłam zamknąć podręczniki, aby z czystym sumieniem odstawić je na półkę (lub sprzedać). Nie oznacza to jednak, że zaczęłam wakacje. Nie możemy przecież zapomnieć o praktykach wakacyjnych!

Po trzecim roku praktyki należy odbyć na oddziale chorób wewnętrznych, czyli internistycznych (choć nie wszystkie internistyczne mogliśmy sobie wybrać). Wraz z kumpelą zdecydowałyśmy się na oddział kardiologiczny, co było dość popularnym kierunkiem, gdyż na czwartym roku najtrudniejsze kliniki odbywają się właśnie na tym oddziale. Z ręką na sercu mogę Wam powiedzieć, że to były pierwsze praktyki, na których od kuchni poznałam prawdziwą pracę lekarzy.

Wiecie dlaczego nie oglądam seriali medycznych? Z początku chodziło o głupie błędy, takie jak defibrylacja asystolii (bardzo popularne – gdy na ekranie monitorującym elektryczną pracę serca pacjenta pojawia się płaska linia ciągła i w uszach wydzwania wszystkim znany złowróżbny pisk urządzenia, nagle z nikąd pojawia się pielęgniarka z defibrylatorem, lekarz bierze dwa „żelazka”, ładuje, przykłada do klatki piersiowej pacjenta, BUM!, po czym wszyscy się cieszą, bo na monitorze widzimy piękny, prawidłowy zapis czynności serca) czy inne pomyłki, które jednak bardzo rzucały się w oczy osobom z tego środowiska. Teraz do mojej argumentacji przeciw oglądaniu takich seriali dochodzi coś ważniejszego – one w ogóle nie pokazują prawdy.

Oto jak wygląda praca na prawdziwym oddziale internistycznym. Codziennie poranek zaczynamy od odprawy, na której lekarz dyżurny (czyli ten, który zostaje gdy inni w pośpiechu – bo już i tak są spóźnieni – opuszczają szpital i gnają do poradni/przychodni) składa krótki raport z tego, co działo się na oddziale od popołudnia, przez całą noc, aż do chwili obecnej. Lekarze zapoznają się wtedy z krótkimi historiami pacjentów przyjętych z SORu (Szpitalny Oddział Ratunkowy), dowiadują o ewentualnych „nocnych wybrykach” swoich pacjentów (podpalenie papieru toaletowego w łazience, próba wyskoczenia przez okno, napaść na pielęgniarkę z nożem… Podaję tylko przykłady, które znam z autopsji), czy ktoś się skarżył na jakieś dolegliwości bólowe, jakie ewentualne dodatkowe leki zostały podane. Kierownik oddziału doradza na odprawie jakie badania diagnostyczne można danemu pacjentowi wykonać i jak powinno wyglądać dalsze leczenie, a pielęgniarka oddziałowa zajmuje się sprawami administracyjnymi typu ile planowych przyjęć będzie danego dnia, jakie zabiegi będą wykonywane i jakie wypisy dostała od lekarzy dnia poprzedniego. Na koniec lekarze podają propozycje pacjentów, którzy w danym dniu mogą zostać wypisani do domu.

Po odprawie dyżurka pustoszeje – idziemy na wizyty u pacjentów. Każdy lekarz prowadzący (przynajmniej na tym oddziale) był przypisany do konkretnej sali, nie do pacjenta. Jeśli pacjent był przenoszony z jednej sali na inną, zmieniał mu się lekarz – chociaż raczej unikano takich sytuacji. Na wizycie lekarz pyta po kolei każdego pacjenta o jego samopoczucie, czy pojawiły się jakieś nowe objawy, czy pod wpływem leczenia ustąpiły poprzednie dolegliwości. Następnie osłuchuje serce i płuca, a jeśli pacjent miał dnia poprzedniego robiony jakiś zabieg, to sprawdza miejsce, w którym był on wykonywany.

To wszystko jeśli chodzi o kontakt z pacjentem. Potem wracamy do dyżurki, piszemy skierowania na badania, zlecenia do pielęgniarek na podanie leków pacjentom, sprawdzamy czy są jakieś wyniki z dnia poprzedniego. Jeśli mamy jakieś wątpliwości co do dalszego postępowania z pacjentem – idziemy do profesora, czyli kierownika oddziału. Następnie zostaje już tylko żmudna, papierkowa robota.

Tak naprawdę prawie cały dzień interniści spędzają przy komputerach pisząc wypisy, uzupełniając historie choroby, sprawdzając wyniki badań, wypisując recepty czy zwolnienia lekarskie. Czasem zdarza się ciekawsza robota, jak np. kardiowersja, przezprzełykowe echo serca, sprawdzenie stymulatora, próba wysiłkowa (typowe głównie dla oddziału kardiologicznego). Jest to ciekawsze o tyle, że można wreszcie wstać, rozprostować kości i popatrzeć chwilę na pacjenta, a nie ekran komputera.

Zapewne na oddziałach zabiegowych dzień pracy przedstawia się trochę inaczej. W końcu tam leczą nie tylko farmakoterapią. Jednak większy procent oddziałów stanowią właśnie te internistyczne. Jeśli ktoś naoglądał się seriali medycznych, na lekarzy patrzy jak na superbohaterów i sam pragnie zostać kolejnym doktorem Housem – w pracy szybko się wypali. To wcale tak nie wygląda. A pacjenci to nie potulne owieczki słuchające swojego pasterza. Czasami uważają, że lepiej wiedzą jakie leki mają brać, co mają robić i co im wolno, a czego nie. Niektórzy są niemili, roszczeniowi, zjedli wszystkie rozumy i co im głupi lekarz będzie mówił! Nagle z superbohatera lekarz zamienia się w bezsilnego momentami człowieka próbującego wykonać dobrze swoją robotę i nic ponad to.

Nie przesadzam. Tak wygląda praca w szpitalu. Nie zrozumcie mnie źle – nie jest to zła, nudna praca. Po prostu nie wierzcie temu co pokazują w TV. Inaczej na każdym kroku czeka Was zawód i gorzkie rozczarowanie.


Jeśli jednak koniecznie chcecie zobaczyć dobry serial medyczny, polecam A Young Doctor’s Notebook na podstawie opowiadań Michaiła Bułchakowa (który nota bene sam był lekarzem). Co prawda rzecz dzieje się w małej rosyjskiej wiosce w 1917 roku, ale główny bohater świeżo po studiach medycznych idealnie obrazuje zderzenie wyobrażeń studenta na temat przyszłej pracy z prawdziwym światem i jego problemami.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

W jakich czasach żyjemy?



OK, przygotujcie się na dawkę hejtu.


Żyjemy w czasach, kiedy kobiety są bardziej męskie od mężczyzn, a mężczyźni bardziej kobiecy od kobiet. Gdy widzę na różnych fotografiach czy to na fejsbukowym profilu u znajomych, czy to na jakiejś stronie internetowej facetów w rurkach, sukienkach, super-modnych i super-drogich ciuchach, najlepiej z największym logo popularnej marki, facetów, którzy najbardziej przejmują się tym żeby wyglądać modnie, upić się na imprezie i pochwalić głupotami, które zrobili, facetów, których noga w najszerszym miejscu jest chudsza niż mój biceps, kiedy co gorsza spotykam (coraz częściej) takich na ulicy… Zaczynam się zastanawiać, czy kobiety takie jak ja kiedykolwiek znajdą drugą połówkę.
 


Kiedy widzę kobiety, modelki, aktorki, dziewczyny na ulicy w kusych ciuchach, ledwo-co-zakrywających bluzkach, lub wręcz przeciwnie – fason victimkach wdziewających buty a’ la lekarskie chodaki czy nie daj Boże Crocksy, spodnie „żuliki” z większą ilością dziur niż materiału, bluzkami zupełnie bez kształtu i pomysłu na wykonanie, kiedy widzę kobiety załamujące ręce nad każdym problemem, który przecież JEST do rozwiązania, kiedy słyszę kobiety plotkujące, gadające non stop  ciuchach, facetach, fryzjerze i paznokciach, a obśmiewające wszystko to co inne, dla nich dziwne, które palcem nie kiwną, tylko wynajmą osobę mającą zrobić to za nie, kiedy widzę kobiety dominujące wszystkich dookoła, robiące z męża pantoflarza, a z dzieci rozpuszczone bachory – przy czym winę za całe zło zawsze da się na kogoś zrzucić, nawet na nauczycielki, które źle wychowują (jakby to było ich zadaniem)… Nóż mi się w kieszeni sam otwiera.


Kiedy słyszę młodzież – która nota bene sprawia, że w ich towarzystwie czuję się naprawdę staro – z dumą przyznającą, że nie przeczytała żadnej lektury ani nawet żadnej książki w ciągu ostatnich X lat, że olewają naukę, bo to przecież bzdura, a mama zawsze kasę na zachci-
anki da… Mam ochotę umrzeć, zanim oni skończą szkoły i pójdą do pracy.

Kiedy widzę czym świat się zachwyca, jakie idee wynosi na piedestały, jakie wzorce podaje nam na tacy, jaką papką karmią nas media… Żałuję, że nie urodziłam się w innych czasach.

Wszyscy są dobrymi krzykaczami, wszyscy potrafią się odszczeknąć, wszyscy potrafią słownie zaatakować drugą osobę, najlepiej jeszcze anonimowo lub za plecami. Ale mało jest ludzi przyzwoitych, inteligentnych, odważnych. Mało jest ludzi, z którymi można godzinami rozmawiać lub godzinami komfortowo pomilczeć. Mało jest ludzi, przy których czujemy się bezpiecznie. Dla mnie, kobiety – mało jest facetów, co do których miałabym pewność, że w razie niebezpieczeństwa to oni będą mnie bronić, a nie na odwrót.



 Gdyby teraz ktoś przez przypadek wywołał wojnę nie wiem, kto miałby w niej walczyć. Prawdziwych młodych, silnych i sprawnych fizycznie mężczyzn została już chyba tylko garstka, a te metroseksualne patyczki nie miałyby dość siły, żeby utrzymać broń. Nie mówiąc już o silnej woli i psychice w przechodzeniu przez to piekło. Kobiety za to prędzej by się zakłóciły na śmierć, albo strzeliły focha. Przynajmniej byłoby humanitarnie.

Jednak mam nadzieję, że wojna nie nadejdzie.


pics: www.theclassyissue.com