Rzadko oglądam seriale – nie mam
cierpliwości ani chęci poświęcania swojego uciekającego przez palce czasu na
śledzenie ciągnących się jak flaki z olejem wątków, z których w efekcie nic nie
wynika. Do zeszłego roku nie przepadałam nawet za oglądaniem filmów, bo wolałam
chwycić książkę i przerzucić te kilkanaście stron, niż siedzieć przed ekranem
telewizora bądź laptopa z wrażeniem, że właśnie bezpowrotnie uciekły mi dwie
godziny z życia. Aż tu nagle nadszedł moment, w którym zdałam sobie sprawę z
pewnej rzeczy – mimo, iż jestem w stanie rzucić nazwiskiem autora wymienionej
przez kogoś książki czy też na odwrót, podać jeden z tytułów przez kogoś
stworzonych, a nawet streścić fabułę nigdy danej pozycji nie czytając (tak, dość
już siedzę w tej literaturze), nie rozumiem aluzji do postaci czy wydarzeń z
klasyków filmowych!
I tak właśnie ustanowiłam
początek zeszłorocznych wakacji początkiem mojej dość mocno opóźnionej w czasie
przygody z kinem. Wiadomo, w wakacje nigdy nie ma się na nic czasu, więc szło
mi to dość opornie. Wraz z nadejściem października sytuacja oczywiście wcale
się nie poprawiła, wręcz diametralnie pogorszyła i tak aż do nadejścia Bożego
Narodzenia. Niemniej w tym czasie zdążyłam zauważyć pewien schemat, który tak
właściwie rzadko kiedy zostaje pominięty w produkcji filmowej. W literaturze
zresztą też, aczkolwiek tu jestem w stanie znaleźć przynajmniej jedną pozycję z
półki nad moją głową nie poruszającą tego wątku. Po prostu w półtoragodzinnym
filmie o wiele szybciej wypływa on na wierzch. A jest nim oczywiście najstarszy
na świecie wątek – wątek miłosny.
Każdy niemal główny bohater ma
jakąś swoją wielką miłość, przyszłą, przeszłą czy teraźniejszą. Zawsze w tych
pełnych zadumy momentach myśli naszego bohatera wędrują w kierunku owej
ukochanej osoby. Albo chociaż zwraca on swój wzrok na leżącą obok w łóżku
postać. Ewentualnie klepnie w tyłek i puści oko.
No dobra, to ostatnie można
skreślić.
W każdym razie, back to the
business. Miłość. Ta druga osoba. Ktoś kto oddaje nam wszystko, co posiada i
któremu my dajemy wszystko, co mamy najcenniejszego – siebie. Miłości
poświęcono niezliczone ilości piosenek, wierszy, utworów, prozy, dzieł
malarskich, obrazów ruchomych, nie wiem czego jeszcze… I zastanawia mnie jedno
– dlaczego? Po co?
Wiadomo, seks się zawsze sprzeda.
A publika lubi mieć wrażenie, iż to czym karmi swój mózg ma jakieś głębsze
znaczenie. I ta-da! Przecież jednym z najwyższych uczuć ludzkich jest miłość.
Do tego w jakimś stopniu wiąże się z seksem. No to wpakujmy ją do scenariusza!
Sukces kasowy gwarantowany.
A ja się pytam – serio? Serio mam
uwierzyć, że jakiś bad-ass mający wszystko totalnie w dupie, nie zawracający
sobie uwagi przepisami, uczuciami innych, nie posiadający zasad, mięknie na
widok jakiejś laski? Nagle robi się potulny i posłuszny, wszystko co robi w
pewnym sensie robi dla niej? Bitch, please!
Kobieta mająca u swoich stóp cały
świat, rekin businessu, góra lodowa, topnieje na widok przystojnego, niezbyt
rozgarniętego ogrodnika sąsiadów i postanawia oddać mu wszystko co posiada? Całe
życie pożerała większych od siebie, a tu nagle bum!, strzała Amora, jajniki
szaleją, chcę mieć z Tobą dziecko i wieść proste życie na wsi? Really?!
OK, przyznaję, że to ostatnie
jest już bardziej prawdopodobne – kobiety w końcu są dość nieobliczalne ;)
Jak widać bajki najlepiej schodzą
z półek wystawowych, a grupą docelową wcale nie są widzowie w przedziale
wiekowym 6-16. Każdy facet chciałby być taki jak ten na ekranie, każda kobieta
chciałaby mieć takiego macho, który tylko jej pokazuje swą łagodną stronę. I
oczywiście jest jej zawsze wierny.
Pewnie to tylko ze mną jest
problem. Bo ja jakoś tego nie kupuję.