Za oknami żółto-czerwono-brązowo- zielono, sąsiadki wstają
wcześnie rano, żeby zamieść podjazd z opadłych liści, a ostatnia notka na blogu
pojawiła się dokładnie 3 tygodnie temu. Niewyspanie, brak czasu na cokolwiek,
już nie wspominając o braku sił na cokolwiek!, wyczekiwanie z utęsknieniem na
piątek – wszystko wskazuje na to, że rok akademicki już się zaczął.
Trzeci rok studiów medycznych jest dla mnie czasem wielkich
zmian. Moja grupa studencka, której od roku przewodniczę, powiększyła się o
trzynaście obcych mi osób. Jak to określają znajome, jestem dość aspołeczna
(choć bardziej pasowałoby tu słowo „introwertyczna”), a do tego nie dbam o
konwenanse. Jak coś mi się nie podoba, jak ktoś mi przeszkadza w wykonywaniu
obowiązków, jak kłóci się ze mną, choć nie ma racji – walę prosto z mostu, bez
ogródek, co myślę. Dlatego dla ludzi, którzy nie są do mnie przyzwyczajeni i
znają dopiero od kilku dni, mogę wydawać się total bitch.
Nowi ludzie w grupie to oczywiście nie wszystko. Wreszcie na
trzecim roku wychodzimy z dusznych sal wykładowych i wchodzimy do śmierdzących
środkami dezynfekującymi sal chorych na oddziale szpitalnym. Wreszcie mamy
kontakt z prawdziwymi pacjentami, którym naprawdę coś dolega. Z ludźmi, którzy
zgłosili się do szpitala z konkretnego powodu (lub trafili tam po wezwaniu
karetki) w celu wyleczenia bądź zdiagnozowania przyczyny ich niedomagań. A tu
nagle przez drzwi wlewa się niezidentyfikowana grupa białych kitli, które
swoimi niewprawnymi ruchami i przerażeniem w oczach raczej nie budują wrażenia
bezpiecznego profesjonalizmu. Tak, tak, to właśnie my, studenci. Bierzemy
jednego pacjenta na grupę trzy- lub sześcioosobową i przez bite półtora godziny
oglądamy, obmacujemy, opukujemy i osłuchujemy. Wciskamy nasze dłonie głęboko w
powłoki brzucha chorego, przykładamy stetoskopy gdzie tylko się da, nasze palce
wędrują od czubka głowy aż po palce stóp, latarkami zaświecimy w oczy, uszy,
jamę ustną. Każemy nabrać powietrza, wstrzymać, wypuścić powietrze, zgiąć
kolana, wyprostować, wyszczerzyć zęby, zmarszczyć czoło, dotknąć nosa palcem,
przejść się z zamkniętymi oczami, stanąć z rękami wyciągniętymi przed siebie,
obracać głową, wodzić wzrokiem za palcem i wiele, wiele innych… W wywiadzie z
pacjentem wyciągamy każdy najmniejszy szczegół, wstydliwe tajemnice nie umkną
przed naszym krzyżowym ogniem pytań. Czy pan/i pali? Pije? Ile dziennie? Czy
bierze pan/i leki? Jakie? Ale czy systematycznie? Nie?? A dlaczego? A stolec
był? Kiedy? Czy biegunki lub zaparcia może? Ma pan/i braki w uzębieniu, był pan
u dentysty? A ta blizna pod lewym łukiem żebrowym?...
Zdaję sobie sprawę, iż dla pacjenta sytuacja nie jest wtedy
komfortowa. Ale wszystko o nim musimy wiedzieć. My, jako studenci później
odpytywani z wyników badania przez asystentów i profesorów, oraz lekarze,
którzy przecież muszą wiedzieć co choremu dolega. Student też jest nieśmiały,
ogołocenie obcej osoby z jej spraw najintymniejszych nie jest dla niego
(jeszcze) rutyną.
Na koniec największa zmiana, która nadeszła wraz z
rozpoczęciem trzeciego roku studiów. Przeprowadzka do akademika. Do tej pory
(praktycznie od pierwszej klasy liceum) codziennie pokonywałam odległość 20 km
pociągiem, jednak o ile w szkole średniej usprawiedliwienie spóźnienia przez
rodziców lub kartką z PKP o treści „Pociąg relacji… w dniu …. spóźnił się x
minut”, o tyle na studiach spóźnialscy nie są wpuszczani na salę. Biorąc
jeszcze pod uwagę kulejący rozkład jazdy i nieustanne modernizacje (jak to
ładnie brzmi!) pociągi zwyczajnie kursują jak im się podoba, co mnie nie bardzo
już odpowiada. I tak, po 21 latach zamieniłam ciepłe, domowe pielesze na typowo
studenckie życie w akademiku. Chcesz obiad? To sobie zrób! Brak czystych naczyń?
To sobie umyj! Lodówka pusta? Idź zrób zakupy! Brak kasy na koncie? To dzwoń z
błaganiem do rodziców i tłumacz się, na jakie pierdoły wydałeś ostatnie
kieszonkowe!
Przyznaję, że ostatnia sytuacja jeszcze mi się nie zdarzyła
;) Spanie w zatyczkach i opasce na oczy stało się moją codziennością, ale poza
tym podoba mi się życie wśród studenckiej gawiedzi. Nasz uniwersytet prowadzi
też program zagranicznych studiów, więc na moim piętrze mieszka wielu
obcokrajowców. Z kilkoma już rozmawiałam, oczywiście po angielsku i to były
chyba jedyne sytuacje, kiedy naprawdę przydała mi się znajomość tego języka. No
i fajnie pogadać na żywo na przykład ze studentką szóstego roku pochodzącą z
Bangladeszu :)