niedziela, 25 sierpnia 2013

Singielka XXI wieku

Kilka miesięcy temu czytałam wypowiedź naszej podróżniczki, Martyny Wojciechowskiej, w której zauważała, iż na świecie można spotkać wiele wspaniałych kobiet potrafiących poradzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach, natomiast trudno spotkać mężczyznę, z którym warto byłoby się związać. Wypowiedź ta nawiązywała do plotki, jakoby Martyna była lesbijką - sama zainteresowana wyraziła ubolewanie, że nią nie jest. Gdyby lubowała się w kobietach o wiele łatwiej byłoby jej znaleźć tę drugą połówkę.

Jednak to nie życie miłosne Martyny Wojciechowskiej jest tematem dzisiejszego postu. Dzisiaj będzie o kobietach. Tych samotnych, których na co dzień spotykamy naprawdę wiele i dla których znalezienie odpowiedniego mężczyzny graniczy z cudem.

Już dawno skończyły się czasy, kiedy to płeć piękna czekała, aż jakiś książę przyjedzie na swym białym rumaku i zabierze ją w siną dal, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. Czternastoletnie dziewczynki już (jeszcze?) nie wychodzą za mąż, a średnia wieku matek (nie licząc tych tzw. "patologicznych ciąży", czy wpadek nieuważnych nastolatków) idzie wytrwale ku górze. Coraz więcej kobiet zdobywa wyższe wykształcenie, pracuje, rozwija swoje kariery. Jesteśmy bardziej niezależne, zdecydowane i głodne sukcesu. Która z nas zdecydowałaby się zajść w ciążę w wieku 20-21 lat, kiedy zgodnie z biologią, jest to najlepszy wiek na reprodukcję?

Oto portret współczesnej kobiety, na miarę XXI wieku: mądra, silna psychicznie, a niejednokrotnie również dbająca o kondycję fizyczną. Potrafi zapewnić sobie byt materialny, wytrwale wspina się po szczeblach kariery. Jest niesamowicie zorganizowana, bo oprócz pracy musi również prowadzić dom, a znajduje jeszcze czas na spotkania ze znajomymi i wizytę u kosmetyczki. Dba o siebie, bo wiadomo, iż zadbana kobieta wygląda bardziej profesjonalnie niż zapuszczony lump. W sytuacji kryzysowej jest w stanie znaleźć dobre rozwiązanie. Ciężko pracowała na to, co osiągnęła i nie odpuszcza. Wie do kogo się zwrócić, gdy na przykład wysiądzie pralka lub z samochodu zacznie wydobywać się siwy dym, a kontrolki na desce rozdzielczej zapłoną czerwienią. I jest coś jeszcze: jej status związku - "wolna".

Życie bez mężczyzny wyrabia w kobiecie pewne zwyczaje. Coś, co kiedyś leżało w obowiązkach pana domu, dziś nie jest problemem dla samotnej kobiety. Facet nie jest bóstwem, które wkręca żarówkę czy naprawia komputer. Wymiana żarówki nie jest już czarną magią, a jeśli same sobie nie poradzimy ze sprzętem elektronicznym, to zawsze można go oddać do serwisu. No problem! Ciężkie torby z zakupami można wpakować do samochodu, więc nie musimy ich targać przez pół miasta. Meble z IKEI są proste w obsłudze, ich złożenie to żadna sztuka. Odchodzą natomiast takie szczegóły jak prasowanie męskich koszul, zbieranie porozrzucanych skarpetek, wielokrotne zwracanie uwagi, iż po skorzystaniu należy spuścić klapę. Przykłady tego typu można by mnożyć, ale myślę, że czytelnicy już wiedzą o co mi chodzi.

Właśnie - w całej tej wizji mężczyznę sprowadza się do roli niepotrzebnego przedmiotu. Jego obowiązki, a także cechy przejęła kobieta, po co w takim razie zawracać sobie nim głowę? Coraz częściej widzę facetów, którym naprawdę przydałaby się służba w wojsku. Są bardziej delikatni ode mnie, mdleją na widok krwi, a fochy stroją przynajmniej raz w tygodniu. Wypchnęli również płeć piękną z placu zabaw i teraz oni huśtają się w huśtawkach nastrojów. Kiedy widzę chłopaka z kosmetyczką większą od mojej mam ochotę uciec. A uwierzcie mi, to wcale nie jest rzadki widok. Wiem co mówię - od co najmniej trzech lat obserwuję zachowania i zwyczaje moich kolegów podczas wspólnych wakacji. Co najmniej trójka z nich miała torby dwa razy większe od moich mimo, iż jechaliśmy na tę samą liczbę dni, a raz nawet zdarzyło się, iż chłopka mojej koleżanki jechał tylko na jedną noc, podczas gdy my zostawałyśmy na cały tydzień. Poranna toaleta zajmuje im tyle, co mi wieczorna kąpiel. Podczas aktywności fizycznych żaden nie był w stanie dotrzymać mi kroku, chociaż ze mnie żaden sportowiec. Nie wyobrażam sobie, aby ci chłopcy, bo mężczyznami nazwać ich nie mogę, potrafili przeżyć tydzień w dzikiej głuszy lub chociaż w domku gdzieś w lesie, bez prądu i bieżącej ciepłej wody. Całe życie wychowywani w fałdach maminej spódnicy, teraz również oczekują, że życiowa partnerka będzie im matkować.

Ale współczesna kobieta nie chce wychowywać sobie niesfornego chłopca. Ona nadal szuka dla siebie prawdziwego mężczyzny. Istnieje pewien problem - takich współczesnych kobiet jest wiele, a mężczyzn z krwi i kości? Coraz mniej. A jeśli już się taki znajdzie, możecie być pewne, iż jego serce już od dawna będzie należało do innej.

Prawdziwy mężczyzna na widok singielki XXI wieku będzie raczej wiał, gdzie pieprz rośnie, niż pozwoli, aby ona bez ceregieli przejęła stery w związku i wsadziła go pod swój pantofel. Druga opcja - gdy zobaczy, jak świetnie kobieta radzi sobie bez niego stwierdzi, iż właściwie na ma tu nic do roboty. Poczuje się niepotrzebny, a to, jak wszystkie "mądre" poradniki mówią, jest dla prawdziwego mężczyzny nie do zniesienia. Ewentualnie będzie pod takim wrażeniem silnej osobowości i niezłomnego charakteru singielki, iż w ogóle nie będzie zaprzątał sobie nią głowy, w obawie przed wyśmianiem i niezbyt przyjemnym dla jego ego koszem.

A tymczasem singielka, widząc brak perspektyw na wartościowy związek, będzie otaczała się murem obronnym przeciw rodzinie i znajomym, przez który to mur nie będą przechodziły smutek i poczucie osamotnienia za każdym razem, gdy zasiądzie przy stole na rodzinnej uroczystości lub weselu kolejnej koleżanki, na który jak zwykle przyszła bez partnera, w ostateczności z kuzynem. Mur ten chroni ją także przed chłopcami, którzy akurat dziwnym zbiegiem okoliczności nigdy nie czują, że nie spełniają jej ambicji co do życiowego partnera, a tym samym nie boją się odrzucenia. W końcu, jak nie ta, to zaraz sobie znajdzie kolejną. Któraś w końcu na niego poleci.

Zamknięta za murem singielka sama sobie ukręciła bata. Stała się tak niezależna, iż facet w jej przypadku mógłby spełniać jedynie funkcje reprodukcyjne. Bądź robić to samo, co w przypadku czynności reprodukcyjnych, ale z zabezpieczeniem, dla zwykłej przyjemności. Najlepiej jeszcze bez zobowiązań, bo gdzie w tym naszym zalatanym świecie prać jeszcze obcemu facetowi skarpetki? Tu już wszystko poukładane, posprzątane, plan dnia ułożony i nie ma tam miejsca na prasowanie czyichś koszul! W ciągu ostatnich trzydziestu lat zdążyłyśmy wyrobić sobie pewną rutynę i mamy pewne przyzwyczajenia, przez które trudniej osiągnąć kompromis. No bo w końcu tak żyłyśmy tyle czasu i tak nam się podobało.

I tak singielka XXI wieku, kobieta z krwi i kości, z pozoru świetnie radząca sobie z otaczającą rzeczywistością, pokonująca ogromne góry przeszkód i nie wahająca się zejść w czeluście piekieł, leży samotnie w łóżku każdego wieczora, starając się zasnąć zanim w głowie pojawi się myśl jak dobrze mogłoby być, gdyby puste miejsce obok niej było teraz zajęte.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Chcesz być pisarką...?

Część druga postu Będę pisarką!

No dobra, koniec ględzenia o mnie, czas przejść do konkretów. Któż z nas nie chciał napisać książki, która stałaby się sławnym na całym świecie bestsellerem, z hollywoodzką aleją gwiazd w znakomitej ekranizacji nagrodzonej Oscarem i z nagrodą Pulitzera w kieszeni? Ale od samego marzenia do celu droga długa, stroma i pod górkę. A kto się jej podejmie - albo naprawdę w siebie wierzy, albo po prostu nie ma co robić z wolnym czasem.

Na pomysł wpaść łatwo. Właściwie idea sama do nas przychodzi, niejednokrotnie zaskakując i podkręcając do działania. Tak, to ona, owa sławna wena twórcza! To wtedy przyszły autor siada przed komputerem (bądź nad zeszytem, dzierżąc wieczne pióro w swej prawicy) i zaczyna przelewać słowa na papier, czy to elektroniczny, czy ten z makulatury. Na początku tsunami, później rwąca rzeka, następnie spokojny strumyczek, aż po dziesięciu maksymalnie stronach źródełko wysycha. Gratulacje należą się tym, którzy potrafią pływać w saharyjskim piasku i korzystać z pary wodnej - tylko oni będą w stanie dotrzeć do mety okraszonej najpiękniejszym dla pisarza słowem KONIEC. Wielu aspirującym przyszłym pisarzom brak zapału, aby dokończyć to, co zaczęli. Jeśli już zaczęli w ogóle pisać, bowiem niejednokrotnie kończy się na samym zarysie fabuły w naszej głowie.

OK, ale tekst został spłodzony, historia spisana. Pełni entuzjazmu zastanawiamy się co dalej, w końcu wizja milionów na koncie majaczy gdzieś tam w zakamarkach umysłu. Coś trzeba zrobić, tylko co? 

Otóż należy zrobić najnudniejszą rzecz na świecie - przeczytać całą książkę od A do Z. Podczas pisania nawet nie zauważamy, kiedy robimy błędy. Niektóre fragmenty trzeba poprawić, inne całkowicie wykreślić, tu i ówdzie coś dopisać. Może wydaje nam się, że nikt lepiej od nas nie wie, co napisaliśmy, ale to nieprawda. Najlepiej zawsze będzie wiedział czytelnik. A najbardziej obiektywny będzie czytelnik niezaangażowany w pracę i życie autora. Innymi słowy osoba postronna, która przeczyta nasze dzieło i krytycznie oceni. A my z żelaznym uśmiechem na twarzy tę krytykę przyjmiemy do wiadomości i w pięćdziesięciu procentach się do niej zastosujemy.

Kolejny krok, po ponownej edycji tekstu i naprowadzeniu poprawek zasugerowanych przez niezależnego krytyka, to znalezienie wydawcy. Jeśli myśleliście, że po napisaniu książki będzie z górki - błąd! Nie ma nic gorszego niż pisanie maili z autoreklamą do wszystkich możliwych wydawców na rynku i czekanie na odpowiedź (albo jak w 99% przypadków - jej brak). Wydawcy zwykle zastrzegają sobie, iż od momentu wysłania do nich tekstu mają ok. 3 miesiące na zapoznanie się z nim i wystosowanie ewentualnej odpowiedzi. Jeśli nie są zainteresowani, to po prostu nie odpisują wcale. I tak czekaj sobie w napięciu przez 3 miesiące, odświeżaj pocztę co 5 minut, powstrzymuj przed dzwonieniem na infolinię wydawnictwa, czy wiadomość z Twym dziełem na pewno doszła! A po upływie 90 dni zalej wszystkich dookoła morzem łez, bo skrzynka, poza spamem, nadal świeci pustkami.

Napisałam już dwie książki i wiem, co mówię. Zwykle dzieliłam sobie wydawnictwa na kilka grup i co trzy miesiące wysyłałam maile z kopiami tekstów do kilku z nich jednocześnie. Rzadko kiedy dostawałam odpowiedź. Jeśli wydawnictwo było miłe, ale niezainteresowane, to odpisywało, iż np. nie wydaje pozycji z tego gatunku, ale niech Pani spróbuje w tym i tym wydawnictwie. Raz czy dwa dostałam propozycję wydania książki w wersji papierowej, ale pod warunkiem, że dorzucę się do biznesu. W skład takich wydatków wchodziła płatna profesjonalna korekta (cena w zależności od długości manuskryptu) plus pokrycie co najmniej połowy wydatków związanych z nakładem. Jeśli kogoś stać, proszę bardzo. Niezarabiająca na siebie studentka raczej może o czymś takim pomarzyć.

Cóż więc zrobić? Schować do szuflady i zapomnieć? Włożyć tyle pracy, energii i czasu na marne, w projekt bez przyszłości?

Kiedyś może bym się poddała. Kiedyś - czyli przed erą e-booków. Dziś, dzięki self-publishingowi każdy może wydać swoją książkę. I to bez początkowego kapitału. Wystarczy znaleźć dobrego, godnego zaufania wydawcę. To też nie jest łatwe - za pierwszym razem się sparzyłam, podpisałam umowę i odesłałam do wydawcy, ale (na szczęście) nie wywinął się z jej najważniejszego punktu, czyli publikacji dzieła w określonym terminie, w związku z czym prawa znów przeszły na mnie i mogłam szukać dalej. Bo tak prawda: podpisując umowę przekazujemy część naszych praw do książki wydawnictwu. Już nie jesteśmy wolnymi ptakami mogącymi zrobić ze swoją twórczością co im się żywnie podoba. No ale, coś za coś. W zamian, jeśli dobrze trafimy, dostaniemy dobrą korektę, edycję, ISBN, okładkę i dystrybucję do największych, najpopularniejszych księgarni internetowych, nawet tych międzynarodowych. 

Przyznaję, e-book to nie to samo co "żywa", szeleszcząca i pachnąca drukiem książka. Jako autor również nie zarabiam na tym nie wiadomo jakich pieniędzy - dostaję ledwie 30% ceny po odprowadzeniu podatku VAT, a ten na książki elektroniczne wynosi aż 23% ceny podawanej w księgarniach. Biorąc pod uwagę, iż nie mam popularnego nazwiska i nie zajmuje się mną żaden spec od reklamy, nie mogę liczyć na sprzedaż e-booka za wysoką cenę. W efekcie moja gaża za egzemplarz waha się między 1 a 3 zł.

Czy warto dla takich groszy? A co z willą z basenem, sportowym samochodem i akacjami w Hamptons?! Cóż, powiem tak: nie ma lepszego uczucia od chwili, w której po raz pierwszy widzisz swoje "dziecko" ogólnodostępne, do kupienia w księgarni, nawet jeśli jest to księgarnia elektroniczna. A miliony na koncie może też kiedyś się pojawią. Jednak, wbrew pozorom, nie one są w życiu prawdziwego pisarza najważniejsze. Moim marzeniem jest, aby ktoś czytał to co napisałam. Czytał, zastanawiał się i po lekturze podzielił się swoją opinią. Jeśli się podobało - super! Jeśli nie - dlaczego i jakie czytelnik miałby dla mnie wskazówki na przyszłość? Bo komentarz w stylu "Ale to było chujowe" niestety nie wchodzi do kanonu konstruktywnej krytyki, a jedyne uczucie jakie wzbudza to ból, zwątpienie we własne siły i niesmak.

Zastanawiałam się, czy nie wkleić tu linków do stron moich książek, jednak nie chcę robić sobie reklamy. Nie jestem też pewna, czy dorosłam do tego, aby przestać być anonimową na tym blogu. Przyznaję jednak, że bardzo jestem ciekawa opinii nieznanych mi osób na temat tych moich dwóch dużych tekstów - kto wie, może kiedyś się odważę i będę się nimi chwalić na prawo i lewo? ;)