sobota, 7 lutego 2015

Uważaj, bo się rozbudujesz!

Pamiętacie jeszcze swoje noworoczne postanowienia? Ja nie. Miałam nie kupować książek i oszczędzać pieniądze. Postanowienie skończyło się, gdy dyskont książkowy Aros w połowie stycznia ogłosił promocję... Jednak większość społeczeństwa miała zapewne postanowienie "wezmę się za siebie, schudnę, pójdę na siłownię, będę się zdrowo odżywiać". Rzeczywiście, pierwszy spinning po Nowym Roku to była jakaś masakra, ledwo znalazłam wolny rower. A teraz? Powoli wszystko wraca do normy.



Ale dziś nie o zarzuconych postanowieniach noworocznych! Dzisiejszy post będzie traktował o przeświadczeniu ludzi na temat kobiet, które ćwiczą siłowo. I nie chodzi mi tu o trening z Chodakowską plus obciążenie hantelkami 1 kg.

Całe swoje życie nastoletnie byłam raczej antysportem. Nie lubiłam wf-u, nie chodziłam na żadne zawody, zawsze czułam się gorsza w stosunku do rówieśników gdy chodziło o fizyczną sprawność. W połowie gimnazjum dostałam zwolnienie z ćwiczeń (ze względu na przewlekłe problemy zdrowotne) i tak przepękałam do końca liceum. Co jakiś czas miałam zrywy i jeździłam na rowerku treningowym (najczęściej czytając jednocześnie książkę) lub odpalałam aerobic na DVD, nie był to jednak wysiłek, który poprawiłby moją wydolność czy siłę. Zwykle po jakimś czasie dopadało mnie zniechęcenie oraz nuda i zarzucałam ćwiczenia. W takim stanie zawitałam na studia.

Na mojej uczelni obowiązkowy wf to było 1,5 h dwa razy w tygodniu przez pierwszy semestr I roku oraz drugi semestr II roku. Za pierwszym razem wybrałam aerobic, który jednak okazał się nie być zbyt wymagającym zajęciem. Kolejne pół roku to powrót do poprzedniej rutyny. Następny wf jaki wybrałam to była siłownia cardio - rowerki, orbitreki oraz ergometry. I nagle poczułam, że jednak sport jest dla mnie. Nie pracowałam szybko, za to ustawiałam sobie bardzo duże obciążenie. Dodatkowo trener kazał nam ćwiczyć interwały, co znacznie polepszyło moją wydolność. Odkryłam, że to właśnie w strefie siłowej najlepiej się rozwijam i w tym aspekcie jestem o wiele lepsza niż reszta dziewczyn, a nawet niż niektórzy faceci! Jakoś w tym czasie mój brat kupił sobie zestaw hantli, dzięki czemu mogłam również ćwiczyć w domu. Pod koniec semestru, gdy zajęć było coraz mniej, zaczęłam również biegać. Motywacji starczyło mi niestety tylko do pierwszych upałów, kiedy to uznałam, że ćwiczenie w takiej gorączce to prośba o jakąś krzywdę.

Trzeci rok studiów był absolutnie najgorszy. Przeprowadziłam się do akademika, wszędzie miałam blisko, w budynku winda, do sklepu dwa kroki. Nie było już obowiązkowego wf-u, a ja nie miałam miejsca w naszym małym pokoiku do rozstawienia jakiegokolwiek sprzętu. W związku z tym nie robiłam absolutnie nic. Mięśnie zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się tłuszcz i depresja. Wiosna zeszłego roku była dla mnie takim swoistym punktem przełomowym. Dałam sobie kopa w cztery litery i stwierdziłam, że to koniec wymówek! Nie chcę się czuć jak worek śmieci! Kupiłam buty do biegania, swoje hantle, zaczęłam przeglądać fit-blogi i ruszyłam tyłek. W wakacje narzuciłam sobie rygor: pon, śr, pt - bieg 5 km; wt, czw - obwodowe ćwiczenia siłowe; niedz - basen 600 m. Zdarzało się oczywiście, że np. lało jak z cebra albo źle się czułam i nie szłam biegać, jednak dość szybko zauważyłam efekty takiej pracy. Moja sylwetka oraz samopoczucie zaczęły się zmieniać na lepsze i nie chciałam, aby po rozpoczęciu nowego roku akademickiego cały mój trud poszedł na marne. Chciałam dalej się rozwijać.

Od 6 października 2014 r. zapisałam się do sekcji kulturystycznej mojej uczelni i już na wstępie oznajmiłam trenerowi, że chcę iść na zawody. Od tego momentu regularnie 3 razy w tygodniu  przez bite 1,5 h podnoszę ciężary zgodnie z planem treningowym rozpisanym przez trenera. Do tego w piątki przed zwykłą siłownią idę na półtoragodzinną sesję siłowni cardio, na której bynajmniej się nie oszczędzam. Czuję się świetnie - co jest niewątpliwie najważniejsze w wysiłku fizycznym. Pozytywnym skutkiem ubocznym jest oczywiście zmiana mojej sylwetki z typu couch potato na bardziej sportowy. Nawet nie wiecie, jak dziwne na początku, a następnie cudowne jest czuć własne mięśnie, o których istnieniu nie miało się pojęcia!

Pojawił się jednak jeden problem. Ilekroć mówię komuś, że jestem członkiem sekcji kulturystycznej najpierw słyszę kpiące "Serio?", a gdy śmiertelnie poważnie przytakuję muszę patrzeć jak mojemu rozmówcy szczena opada do ziemi. I wtedy właśnie pojawia się On. Komentarz.

Ale... Przecież wyglądasz jak dziewczyna!

Tylko się za bardzo nie rozbuduj!

Niedługo będziesz wyglądać jak facet...

Krew mnie zalewa ilekroć coś takiego słyszę! Ludzie, ogarnijcie się!!! Po pierwsze: jestem kobietą, co oznacza, że w moim organizmie nie ma wystarczającej ilości testosteronu (męskiego hormonu anabolicznego), który by mi na to pozwolił. Nie biorę również sterydów, anabolików, ba! ja nawet dodatkowego białka nie przyjmuję! Kobietom ogółem o wiele ciężej jest rozbudować masę niż mężczyznom, takie są fakty - science bitch! Mięśnie widać u mnie tylko wtedy gdy je napnę - bez tego w życiu nie powiedzielibyście, że jestem w stanie bez problemu nosić na rękach moją 45 kg koleżankę. Po drugie: kto w ogóle wpadł na pomysł, że kobieta musi być słaba, delikatna, bez grama mięśni i o wszystko, co wymaga użycia siły prosić faceta? Czy to naprawdę takie złe, że jestem w stanie sama otworzyć słoik? Że nie muszę wołać o pomoc w przesunięciu mebla? Że jestem w stanie sama zanieść swoje zakupy do domu? Nie! Po trzecie: co innych obchodzi mój wygląd?! To jest moje ciało i moja wola, jak ono ma wyglądać! Nie dbam o to, co sobie pomyślą ludzie, których spotykam. Jeśli nawet ktoś pomyśli "Boże, co to za biceps, fuuu, to takie niekobiece..." - tobie nie podoba się mój bic, mnie nie podoba się twój mózg! Sorry, ale nie będziemy przyjaciółmi! I wreszcie po czwarte: kulturystyka to nie to samo co zawody Miss/Mister Fitness! Nie dążę do tego, aby tłuszcz stanowił <10% składu mojego ciała, nie chcę przechodzić na rygorystyczną dietę, nie chcę wreszcie odwadniać się przed zawodami, smarować bronzerem i prężyć muskułów w bikini przed obcymi ludźmi. Szanuję tych, którzy to robią, bo to naprawdę ogromny wysiłek i poświęcenie, ale to nie dla mnie. Kulturystyka to po prostu ćwiczenia siłowe, stopniowe zwiększanie obciążeń i budowanie siły oraz wytrzymałości mięśniowej. A jeśli chodzi o zawody jest to w moim przypadku zwykłe wyciskanie sztangi na płaskiej ławce. 

Co najlepsze/najgorsze - takie dziwne uwagi oraz komentarze słyszę z ust osób, które nigdy nie miały do czynienia z siłownią. A już mistrzami w tego typu gadkach są faceci, którzy prawdopodobnie nie byliby w stanie zrobić chociaż raz mojego treningu. Chłopakom z siłowni jakoś nie przeszkadza to, że ćwiczę. Nawet lepiej, pomagają mi korygować ruchy, wspierają, mówią komplementy i zachęcają do włożenia jeszcze więcej serca w to co robię.

Jeszcze jedna rzecz mnie zastanawia. Skoro społecznie akceptowalne jest powiedzenie dziewczynie, że nie ma przesadzać z tą siłownią, bo ma muły jak facet, dlaczego gdy powie się komuś wprost przestań wpierdzielać ten fast food, bo jesteś gruby następuje obraza majestatu i foch do końca życia? Przecież w tej drugiej sytuacji okazujemy troskę o zdrowie naszego interlokutora, wiadomo: otyłość wiąże się z cukrzycą, cholesterolem, zwyrodnieniem stawów... A jednak ludzie prędzej staną w obronie nadmiernej ilości tłuszczu niż zwiększonej masy mięśniowej. No i kto wygląda bardziej "bulky" - ja z moim marnym 30 cm (w napięciu) bickiem, czy dziewczyna z 40 cm zwisem z tłuszczu na ramionach?

Całe swoje życie nie czułam się ani nie wyglądałam lepiej. Także moja samoocena i pewność siebie wreszcie wzrosły. Wcześniej borykałam się z ogromnymi kompleksami, które wreszcie zaczynają znikać. Dlatego nie mówcie mi ani żadnej innej podnoszącej ciężary dziewczynie jak mamy żyć. Nie obchodzą nas Wasze komentarze, a jeśli coś Wam się nie podoba to tylko i wyłącznie Wasza sprawa. Przecież nie musicie się z nami zadawać.




Żeby nie było, żem gołosłowna. Oto zdjęcia z dzisiejszego poranka robione ziemniakiem. Tak, mam krzywe plecy, wiem.

niedziela, 1 lutego 2015

Rzeczy, które wk*wiają w facetach

Egzaminy coraz bliżej, więc jest to idealna pora na przywrócenie bloga do żywych. Zaczynam od wylewania swoich żali co do płci przeciwnej (gdyż swoją już obsmarowałam tutaj i tutaj). Drodzy Panowie, polecam zagłębić się w lekturę – life wisdom for ya!

Mamy XXI wiek, wow, odkryłam Amerykę. Co za tym idzie, my dziewczyny nie musimy już czekać aż książę z bajki wskoczy na konia i przygalopuje do nas z bukietem róż oraz stosem czekoladek zapytać, czy zrobimy mu tę przyjemność i umówimy się z nim na kawę. Teraz same możemy podejść do gościa, który nam wpadnie w oko i zagadać. Zręcznymi metodami manipulacji jesteśmy w stanie go podejść tak, żeby zaprosił nas na randkę. Albo zwyczajnie same możemy zaproponować jakieś randez vous. Nie znaczy to jednak, że będziemy o Was zabiegać jak o ostatnią parę szpilek na przecenie! Nie będziemy za każdym razem dzwonić jak narwane zapytać jak się czujesz?, nie będziemy proponować kolejnych spotkań, nie będziemy Wam płacić za drinki ani otwierać drzwi. Nie będziemy czekać z utęsknieniem, wpatrywać się świdrującym wzrokiem w telefon, wyrywać sobie włosy z głowy, aż w końcu raczycie się odezwać. That’s ain’t right!

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Nieśmiały facet i fajna laska. To, że ona wygląda super, czuje się pewnie w swojej skórze, zna swoje mocne strony, jest mądra i ma sporo zainteresowań (typ tzw. „zbyt fajnej dla faceta”) nie znaczy, że jest totalną suką, która odrzuci każdego gościa ze stanem konta mniejszym niż milion monet, nie chodzącym na siłownię, czy nie wpisującym się w standardy wydziaranego drwala! No więc ta fajna laska zauważa tego nieśmiałego faceta (tak, takie rzeczy dzieją się nie tylko w filmach), zaczyna z nim rozmawiać, stwierdza, że jest spoko, zupełnie inny niż te dupki, z którymi do tej pory przyszło jej się spotykać (bo tylko tacy mieli odwagę do niej zagadać). Wreszcie trafiła na jakiegoś normalnego chłopaka, który jest dla niej zwyczajnie miły, nie próbuje jej pokazać swojej natury samca alfa, zaimponować byle czym. Okazuje się, że mają podobne zainteresowania, rozmawiają swobodnie o wszystkim, zaczynają flirtować. Oboje liczą na dalszy ciąg, ale w końcu nadchodzi czas, w którym każde musi pójść w swoją stronę, więc wymieniają się kontaktami i żegnają słowami „Do usłyszenia”.

Co dzieje się dalej? pytacie. On myśli, że ona tylko się bawiła, nie brała go poważnie. Albo założyła się z kumpelami, że poderwie największego frajera na imprezie. Albo po prostu było jej gościa żal. Więc siedzi cicho i się nie odzywa. Ona z kolei myśli sobie, że taki nieśmiały, to ja do niego napiszę. OK, rozmowa się zaczęła i jakoś leci. Problem pojawia się, gdy mija miesiąc takiej rozmowy, pojawiają się podteksty i flirty, oboje wiedzą o co chodzi, ale mimo to facet nadal nie zaprasza jej na randkę. Może żyją w dwóch oddalonych od siebie sporą odległością miastach. I co z tego? Dla tych co nie wiedzą – środki transportu są dziś o wiele szybsze i wygodniejsze niż w XVI wieku!

Drodzy Faceci – taka dziewczyna nie będzie na Was czekać wiecznie! Nieważne jak bardzo jej zależało, jak bardzo Wam się wydawało, że ona Was rozumie, że się dogadujecie, whatever. Każda z nas ma swoją godność, która nie pozwala wpychać się w ramiona faceta, który zwyczajnie o nią nie zabiega! Ileż można robić tych pierwszych kroków? Ileż można dawać do zrozumienia, że tak, to ciebie wybrałam, nie będę od Ciebie wiele wymagać, jestem normalną laską i szukam kogoś, kto nie potraktuje mnie jak przedmiot i wydaje mi się, że to możesz być właśnie ty? Ocknijcie się! Skoro dała Wam już tyle sygnałów, że nawet ślepy i głuchy by zauważył, skoro Wam się podoba, wpasowała się w Wasze gusta – to dlaczego, do cholery, każecie jej czekać? Dlaczego nie potraficie pokazać, że macie jaja i zamiast czekać, aż ona znowu zaproponuje spotkanie, sami wysuniecie taką propozycję?

NIGDY nie myślcie, że nadejdzie kiedyś czas, w którym o Waszą dziewczynę nie trzeba będzie już zabiegać. Jedyne czego chcemy od facetów to poczucie, że im zależy! Olewanie jej wiadomości (Przecież mówiłem jej, że mam problem z pamiętaniem o odpisywaniu!), bawienie się z przyjaciółmi jednoczasowo z brakiem wysunięcia propozycji spotkania z nią, brak tego wysiłku, żeby zamiast od święta pisać do niej na fejsbuku zwyczajnie zadzwonić NIE JEST dobrą metodą na zdobycie dziewczyny! Ani nawet na jej utrzymanie! Żadnej! Nawet tej najbardziej cierpliwej i wyrozumiałej! ŻADNEJ!

Cokolwiek byście sobie nie wmawiali, jak sobie tłumaczyli Wasze zachowanie, brak inicjatywy, zrobienia pierwszego kroku – heloł, XXI wiek nie oznacza wcale, że to my będziemy za Wami latać jak narwane!

Zaproś ją na randkę i zapłać za tę kawę! Zabierz ją na spacer! Napisz do niej SMSa bez okazji, zwyczajnie zapytaj u niej słychać. Jeśli mieszka daleko to co za problem, wsiądź w pociąg i jazda! Pokaż, że Ci zależy! Wcale nie musisz kupować jej pereł ani torebki ze skóry krokodyla. Małe gesty liczą się najbardziej. Otwórz przed nią te drzwi, wynieś te śmieci, umyj te naczynia, powiedz komplement. Bądź kuźwa przy niej od tak, a nie dlatego, że to znowu ona do Ciebie napisała, że dawno się nie widzieliście i wypadałoby się spotkać.

Mam wrażenie, że to co się aktualnie dzieje w matrymonialnej części świata to jakaś totalna porażka. Laski latają za facetami, a ci są już tak rozleniwieni, że w sumie to mają wszystko gdzieś. Jak Wam nie zależy to nie tamujcie kolejki dla mężczyzny, który okaże tej dziewczynie serce i da uczucie, na które ona zasługuje. Amen!


PS. Tak dla jasności – nie mówię tu o sytuacji, w której facet nie jest zainteresowany dziewczyną, a to ona pisze do niego jak szalona. Wtedy kultura nakazywałaby dać jej jasno (aczkolwiek w uprzejmy sposób) do zrozumienia, że sorry girl, I’m not interested. A jak to nie pomoże – you have my permission to ignore.