poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dwanaście / trzynaście

Podsumowania, podsumowania, gdzie się nie obrócę ktoś próbuje wypunktować najważniejsze wydarzenia mijającego roku, bądź pochwalić swoimi osiągnięciami. Nawet Facebook wciska mi swoją propozycję skrócenia ostatnich 366 dni na podstawie tych kilku statusów i obrazków z mojej tablicy. W takim razie, pozwólcie abym i ja uległa tej wszechogarniającej modzie.


Jadąc od początku - praktycznie do lipca nic ciekawego w moim życiu się nie działo. Zdałam egzaminy, to jest już jakiś plus. Podczas praktyk udało mi się choć trochę pomóc schorowanym, najczęściej nieprzytomnym ludziom. Szczerze powiedziawszy, to chyba moje największe osiągnięcie tego roku. Nie licząc jednej lekarki, udało mi się uzyskać przychylność pracowników oraz pacjentów, a to wcale nie jest proste dla studenta po pierwszym roku. I chyba nigdy nie zapomnę słów starszej pani codziennie odwiedzającej swojego nieprzytomnego męża, w których wyznała, iż moja obecność jest dla niej wsparciem w tych trudnych chwilach. Uwierzcie, dla takich słów warto żyć.

Następnie wreszcie pojawiły się długo wyczekiwane wakacje, moje ukochane Tatry (polskie, jak i słowackie) i po raz pierwszy w życiu Mazury. Tak, to była tegoroczna letnia miłość od pierwszego wejrzenia. Choć pogoda nas nie rozpieszczała, Polska Kraina Jezior, bliskość natury, a w samym środku tego wszystkiego ja, garstka znajomych i mała łódka tak mnie zauroczyły, iż na prywatnej liście "Do zrobienia" pojawiła się nowa pozycja: "Zdobyć patent żeglarski!".

Wakacje jak zwykle zbyt szybko się skończyły. Nadeszła szara rzeczywistość i powrót na uczelnię. Dzień Niepodległości przywitał nas nieszczególnie. Jest to bardzo eufemistyczne stwierdzenie, ale nie chcę zagłębiać się w tę kwestię. I tak naprawdę mam mocne wrażenie, że ten jeden dzień przysłonił cały rok.

Do osiągnięć, poza wyżej wspomnianym zdaniem pierwszego roku, mogę zaliczyć jedynie przeżycie kolejnego końca świata oraz zdanie neuroanatomii, co wcale do najprostszych zadań nie należało. A żeby tak do końca być szczerym, to nawet udało mi się coś opublikować. Może nawet kiedyś, w dalekiej przyszłości, się do tego "dzieła" przyznam.






Czego życzyłabym sobie na ten szczęśliwy (bo z 13 na końcu), nowy rok? 


Przede wszystkim zaliczenia wszystkich uczelnianych egzaminów. Może marudzę i narzekam niemiłosiernie na swoje studia, ale nie ma innej rzeczy, którą bardziej kochałabym robić. 
Więcej optymizmu, bo co roku jest go stanowczo za mało.
Cytując moją kumpelę: "Mniej kompleksów! Więcej wiary w siebie!". Też poproszę.
Siły do działania. Energii. Skupienia. Szczęśliwych i zdrowych członków rodziny oraz przyjaciół.
A na koniec: aby wreszcie ktoś ruszył moim światem tak, żeby zatrząsł się w posadach. Abym mogła się przekonać, czy te motyle w brzuchu to tylko bujda, czy może jednak coś w tym jest. I czy gdzieś tam za moim mostkiem bije jakieś serce.












Z doświadczenia wiem, że życzenia rzadko się spełniają. Mimo to, chciałabym, abyście ten zbliżający się 2013 rok przeżyli w szczęściu, zdrowiu i poczuciu miłości. Bo to naprawdę jest najważniejsze.




pics: kwejk.pl, weheartit.com

wtorek, 25 grudnia 2012

Love story


Święta świętami, nie muszę chyba wszystkim przypominać, że Wigilia już za nami, choć to wcale nie oznacza końca świętowania. Zostawmy jednak ten specyficzny nastrój oczekiwania, towarzyszący wszystkim już od połowy października (kiedy to w jednej ze znanych sieci marketów pojawiły się świąteczne ozdoby). Wreszcie znalazłam czas, żeby włączyć nieużywany od listopada, nowy telewizor i tak się akurat złożyło, że trafiłam na świąteczne komedie romantyczne. Jakie? Tego możecie się dowiedzieć ze zdjęć okraszających ten post. Jednakże znów - nie będę się nad nimi specjalnie rozwodzić. Przynajmniej nie konkretnie nad nimi.

Albowiem dziś będzie o tym, skąd wśród nas taki pociąg do historii romantycznych.


Pociąg jest i nie da się temu zaprzeczyć. Jeśli było by inaczej, skąd co tydzień w multipleksach pojawiałyby się nowe komedie romantyczne? Czy wydawcy wyłożyliby sporo pieniędzy na druk i promocję kolejnego kobiecego "czytadła", gdyby nie liczyli na zwrot poniesionych kosztów i to ze sporą nawiązką? Dlaczego radio zalewa nas cukierkowymi piosenkami o miłości, w większości (przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie) pisanych i komponowanych na jedno kopyto? Bo tego właśnie ludzie chcą, tego pragną i pożądają - Miłości. Nawet tej syntetycznej, wymyślonej i wyreżyserowanej od A do Z, która spotka kogoś innego, możliwe, że zupełnie obcą nam osobę.

Wszystkie te historie zaczynają się w podobny sposób - on sam, ona sama, któreś z nich (a najlepiej oboje) po trudnych przejściach i z bagażem doświadczeń. Półtora godziny później są już razem uśmiechnięci i trzymający się za ręce, pojawia się napis THE END, a my sami już sobie dopowiadamy "I żyli długo i szczęśliwie". Po czym wracamy do szarej rzeczywistości.

Tu kryje się klucz całej zagadki. Ta niepozorna, szara rzeczywistość jest powodem, dla którego pisarze, kompozytorzy i twórcy tego typu historii jeszcze nie zbankrutowali. Mąż/partner, który już dawno zapomniał, co tak naprawdę w nas widział. Żona/partnerka z nieustającą migreną. Wreszcie zupełny brak tej drugiej połówki. Obowiązki domowe, służbowe, koleżeńskie i jakie jeszcze tylko są możliwe. Wakacje są raz-dwa razy w roku, ilość imprez jest odwrotnie proporcjonalna do naszego wieku, a między tymi chwilami nadal toczy się życie. 
Love stories ukazują ten najciekawszy moment: spotkanie, długie umizgi, jakieś perturbacje i happy end. Kluczową kwestię odgrywa właśnie to szczęśliwe zakończenie, bowiem książkę/film/piosenkę można, a nawet trzeba kiedyś skończyć. A taki moment jest wręcz idealny! Gorzej, że w prawdziwym świecie to jest dopiero początek. Nikt nie pokazuje codzienności, przyzwyczajenia, rutyny, upływu czasu. To jest zbyt depresyjne, zbyt dużo tego mamy, jesteśmy tego zbyt świadomi. 
    Kiedyś nie lubiłam rzeczy romantycznych. Nadal podchodzę do nich z dystansem. Kiedy oglądam film z koleżankami (faceci stawiają jeszcze większy opór niż ja ;)), nie mogę powstrzymać się od komentarzy, kąśliwych uwag. Ale gdy siedzę sama, zawinięta w koc, na wprost ekranu telewizora - to już zupełnie inna historia. Ostatnimi czasy zdarza mi się nawet uronić kilka łez, to chyba jakaś oznaka starzenia. Skąd to wszystko? Bo choć przez chwilę mogę żyć ułudą, oglądać coś, co mnie nigdy nie spotkało. Nigdy nie byłam zakochana. Dziwne jak na kogoś, kto ma 20 lat. I to jest właśnie powód, dla którego mam "doła" po zakończeniu filmu. Bo wracam do punktu wyjścia, do swojej szarej rzeczywistości, w której po dwudziestu latach straciłam nadzieję.


Dlatego mówię "TAK, komedie romantyczne też są nam potrzebne!", bo dzięki nim choć przez chwilę mamy możliwość żyć marzeniami w trochę bardziej namacalny sposób. Nie zobaczymy w nich tego co potem, tego co już wcale szczęśliwe nie jest. Ale właśnie o to w tym chodzi! Chyba, że ktoś szuka dramatu - wtedy powinien zajrzeć na inną półkę.




pics: weheartit.com

niedziela, 2 grudnia 2012

Cała prawda o GMO

www.google.com
Przyznaję szczerze, ostatnio mam mało czasu na robienie czegokolwiek poza nauką. Jednak od kilku-kilkunastu dni dochodzą mnie słuchy o kontrowersjach, jakie wzbudza podpisanie przez nasz rząd ustawy o GMO i po prostu nie mogę się opanować, słysząc bzdury, jakie niektórzy ludzie wygadują. Dlatego, z naiwną nadzieją, iż uda mi się ludzi w tym kraju namówić do samodzielnego myślenia, przedstawiam krótką rozprawę na ten temat.

Zacznijmy od podstaw - co oznacza ów tajemniczy skrót GMO i z czym się go je? Otóż GMO to inaczej Genetycznie Modyfikowane Organizmy. Aby wyjaśnić, na czym polega ich genetyczne zmodyfikowanie, w przystępny (taką mam nadzieję) sposób przypomnę Wam lekcje biologii w szkołach średnich, na których poruszana jest tematyka genu i DNA. Najprościej rzecz ujmując DNA można określić jako zbiór genów - wyobraźcie sobie długi łańcuszek, którego ogniwami są pojedyncze geny. Jedno ogniwo - jeden gen - zawiera w sobie informację dotyczącą budowy konkretnego białka, a więc struktury, która buduje żywy organizm. Drogą porównań: kupujemy biurko w IKEI i w domu staramy się je złożyć w całość, żeby jako-tako, chociaż z daleka, przypominało mebel z katalogu. Producent (a w odniesieniu do organizmów - np. człowiek lub pies) dostarcza nam potrzebne materiały: kawałki ściętego i heblowanego drewna oraz dużo śrubek (tak jak my dostarczamy naszemu organizmowi jedzenie). Dodatkowo, gdzieś tam w zestawie pałęta się instrukcja, na którą tak naprawdę mało osób spogląda, jednak nie umniejszajmy jej ogromnej roli w procesie tworzenia wymarzonego mebla! Ten oto świstek papieru to nasz gen, na którym krok po kroku zapisane jest, co powinniśmy zrobić i czego w danym momencie użyć. Gotowe biurko, efekt naszej wytężonej i ciężkiej pracy = konkretne białko, kodowane przez wspomniany wcześniej gen.

Jasne? Mam nadzieję ;)

Geny nie są strukturami stałymi, które podczas całego życia danego organizmu (dajmy na to człowieka) nie zmienią się ani o jotę. Można je porównać (tak, znowu) do niezdecydowanej kobiety, która codziennie eksperymentuje z fryzurą, makijażem czy ubiorem. Raz na jakiś czas uda jej się trafić w sedno i wszystkim dookoła "kopara opada" na jej widok; innymi dniami przesadza z pudrem i eyelinerem, przez co upodabnia się do otynkowanej ściany upstrzonej graffiti. Zwykle jednak, po wielu próbach i zaczynaniu wszystkiego od początku, nasza kobieta decyduje się na niewielkie zmiany, które nie wpływają znacząco na codzienny wygląd. Analogia do genów - miliardy genów w naszych komórkach codziennie mutują, tzn. zmieniają swoją strukturę, co może wpływać (ale nie wcale musi) na właściwości produkowanego przez nie białka. Do tych mutacji zaliczamy m. in. usunięcie fragmentu genu lub wstawienie nowego krótkiego fragmentu z informacją do genu. Takich rodzajów mutacji jest oczywiście więcej, ale zajmijmy się tymi dwoma podstawowymi.

Usuwanie i/lub wstawianie fragmentu genu jest podstawą produkcji (czy może bardziej hodowli) organizmów modyfikowanych genetycznie. Wprowadzamy do konkretnego miejsca w genie odpowiednią cząstkę informacji, która wpływa na efekt końcowy ekspresji tego genu - białko. Jak już wcześniej wspomniałam, te białka to główny budulec dla wszelkich żyjących istot, a więc zmiana w ich strukturze wpływa też na właściwości danego organizmu. I tak możemy sprawić, że ryż normalnie nie zawierający witaminy A, po laboratoryjnym wprowadzeniu odpowiedniego genu, będzie tę witaminę produkował. Po co nam to? Ano nam po nic. Za to Chińczykom, którzy muszą wyżyć cały dzień o misce ryżu i których nie stać na kupno owoców ani warzyw, głównych "magazynów" witamin, taki zmodyfikowany genetycznie ryż pomaga zachować dobry wzrok, bowiem bez witaminy A nie jesteśmy w stanie widzieć.

Po tym jakże długim i jakże potrzebnym wstępie, możemy wreszcie przejść do sedna. Skąd to całe zamieszanie wokół GMO i w co należy wierzyć?

Mnie GMO ni to ziębi, ni to grzeje, jednak widząc te głupoty wypisywane w internecie i gazetach oraz głoszone z namaszczeniem w telewizji i radiu MUSZĘ zabrać głos. Let the battle begin!

Po pierwsze: organizmy modyfikowane genetycznie nie są przyczyną raka ani bezpłodności! Odcięci przez lata od świata naukowcy, zamknięci w klitkach szumnie nazywanych laboratoriami, wprowadzający do swojskiego pomidora fragment nowego genu, nie mają na celu zagłady ludzkości (no chyba, że mówimy tu o szalonym profesorku z zaburzeniami natury psychicznej). Wprowadzane do tego pomidorka informacje mają za zadanie tak wpłynąć na jego dojrzewanie, żeby od chwili zerwania do momentu podania na stole nie zepsuł się gdzieś po drodze, jadąc z kolegami pomidorami w załadowanym po brzegi TIRze. Kto z nas chciałby jeść spleśniałe, zwiędnięte bądź rozplaśnięte pomidorki na śniadanie? Ja na pewno nie. 

Głównym celem wprowadzenia na rynek organizmów GMO jest właśnie przedłużenie ich trwałości, wzmocnienie odporności na szkodniki i niesprzyjające warunki pogodowe, a nawet produkcja naturalnych leków czy szczepionek, aby w prosty sposób, bezboleśnie i całkiem niedrogo mogły trafić do naszego ciała. 

Czepiając się znów pomidorów, zjadając takiego podrasowanego czerwonego przyjaciela człowieka, nie narażamy się na choroby (pomijając fakt zatrucia pokarmowego w przypadku, kiedy jest on zepsuty i spleśniały, bądź niedokładnie umyty), a już tym bardziej na to, że zmieniony gen w pokarmie może "wniknąć" do naszego DNA i narobić w nim szkód. TO NIE JEST MOŻLIWE! Nasz przewód pokarmowy zawiera enzymy, które trawią obce DNA na części pierwsze, także magiczne przeniknięcie przez wszystkie bariery komórkowe (których jest całkiem sporo) genu z zmodyfikowanego genetycznie pokarmu po prostu nie ma miejsca. Prosty dowód: wszystko co jemy i co choć w części zawiera naturalne składniki ma DNA. Sałata ma swoje DNA, szynka ma swoje DNA, jabłko ma swoje DNA. A jakimś cudem od zjedzenia dużej ilości sałaty nie robimy się zieloni. Rozumiecie chyba, co mam na myśli?

Po drugie: "Ingerencja w naturę nigdy nie wróży nic dobrego!". Wzorem amerykańskim krzyknę BULLSHIT! A wszystkim przeciwnikom pikietującym pod Pałacem Prezydenckim radzę się zastanowić, czy skoro tak sądzą, powinni przyjmować szczepienia ochronne, antybiotyki, leki hormonalne czy jakiekolwiek medykamenty. Hipokryzją byłoby z ich strony stwierdzenie, że te sztucznie wytworzone, chemiczne, bądź (jak w przypadku szczepionek) laboratoryjnie zmodyfikowane specyfiki nie wpływają na działanie przyjmującego je organizmu. Wpływają, i to często nawet bardziej niż rzeczone GMO.

Po trzecie: nie chcę Was straszyć, ale prawda jest taka, że już spożywacie pokarmy, które kiedyś miały do czynienia z naukowcem. Soja, kukurydza, ryż produkujący wit. A, czy ukochane już przeze mnie pomidory - to są sztandarowe przykłady GMO, które od dawna goszczą na naszych stołach. Po prostu wprowadzono je na rynek, zanim potencjalni przeciwnicy zdążyli się tym zainteresować, bez żadnego medialnego szumu. I co, jest szok?

Miało być krótko, wyszło jak zwykle o wiele za dużo. Tak naprawdę przedstawione przeze mnie, najczęściej wysuwane na przód argumenty, to ledwie kropla w oceanie. Nie wchodzę w gospodarcze "za i przeciw", bo nie jestem żadnym ekspertem w tej dziedzinie. Nie twierdzę też, że GMO nie ma żadnych wad - jak wszystko, tak i to zagadnienie ma swoje dobre i złe strony. Celem tego wpisu jest wzbudzenie chęci dociekania prawdy w rzetelnych i sprawdzonych źródłach. Na koniec chciałabym zaapelować: 
ZANIM ZACZNIECIE RZUCAĆ W COŚ KAMIENIAMI, ZAPOZNAJCIE SIĘ DOBRZE Z TEMATEM.

Poprzez "zapoznanie się z tematem" mam na myśli wysłuchanie niezależnych ekspertów w danej dziedzinie, ludzi, którzy poświęcili danemu zagadnieniu lata nauki bądź pracy i zdobyli odpowiednią wymaganą wiedzę. Dziennikarzem wojującym w kolumnie na skrawku gazety i piszącym, co mu się żywnie podoba, może zostać każdy. Gwiazdy uczestniczące w pikietach często nawet nie wiedzą o co walczą - takie publiczne "wyjście z ludem" to świetna promocja dla nich samych. A ludzie bojący się modernizacji i zmian na lepsze zawsze wymyślą niestworzone historie, najlepiej okraszone sporą dawką przesądów i legend wyssanych z palca, byle tylko było jak jest. Zgodnie z ich polityką, nadal powinniśmy skakać po drzewach i zbierać banany.

Wiem, łatwiej przeczytać "Fakt", "Super Express" czy "Pudelka" od artykułu popularnonaukowego. Ale może czasem warto nie wykazywać się tak jawną ignorancją w danym temacie, tym bardziej gdy chcemy otwarcie o nim dyskutować?

Już zupełnie na koniec - spytacie "A kim ty jesteś, żeby mówić takie rzeczy?". Otóż jestem studentką medycyny, która swoją wiedzę na ten temat czerpie z zajęć, wykładów i podręczników autorstwa prawdziwych naukowców i doktorów, którzy swoje tezy popierają latami badań i doświadczeń. Mam więc dostęp do najlepszego, a jednocześnie (niestety) najbardziej elitarnego źródła wiedzy. A widząc ciemnotę krążącą po kraju, postanowiłam choć trochę rozpowszechnić to, co sama wiem i wpuścić chociaż promień światła wiedzy do zamkniętych umysłów walczących ze zjawami.

piątek, 23 listopada 2012

Walka z własnymi demonami

Jak pisałam w poprzednim poście, większość z nas boryka się z kompleksami. Są one mniejsze, większe, błahe i całkiem poważne - czasami do tego stopnia, że ludzie decydują się na zabiegi bądź też operacje chirurgiczne. Wspominałam głównie o złym wpływie mediów na naszą psychikę. Przyznaję jednak szczerze, iż zapomniałam dopisać jeszcze jednego, jakże jednak istotnego czynnika, który kształtuje nasze postrzeganie własnej osoby. W ramach dzisiejszego tematu postaram się rozwinąć i tę myśl.

Kate Winslet

Kompleksy pojawiają się już u dzieci. Skąd w tak młodym wieku zainteresowanie własnym wyglądem? Z resztą, nie sam wygląd może być dla nas - w naszym mniemaniu - kłopotem, bowiem także brak pewnych umiejętności, wstydliwość, lęki, a także wiele innych przymiotów mogą spędzać sen z powiek. Jednak dziecko, mające wiele możliwości, świeży umysł i dość marzycielsko patrzące na świat - skąd u niego bierze się brak samoakceptacji?

Marilyn Monroe
Odpowiedź na to pytanie będzie jednocześnie jednym z najważniejszych punktów, które trzeba zrealizować, aby wyeliminować kompleksy. Sześcio-, siedmiolatek idący po raz pierwszy do szkoły spotyka się z innymi dziećmi, które (jak wiadomo) są szczere, często (choć same nie zdają sobie z tego sprawy) okrutne, a co za tym idzie - mówią wprost, czy kogoś lubią, czy nie, co o danej osobie sądzą, nie przejmując się, czy może ją to zranić. Wiadomo, to są dzieci. Mają prawo nie zdawać sobie sprawy, że nazywając kogoś "Grubasem", "Wiedźmą z garbatym nosem" dogłębnie go ranią. Jeśli nasze hipotetyczne dziecko zostanie wykluczone z grupy tylko na podstawie wyglądu (a to przecież wcale nie jest rzadkością), przestanie siebie akceptować, bo nie jest fajne, bo nie jest lubiane, bo nie wygląda tak, jak inne dzieci. Wierzcie mi, wystarczy raz usłyszeć rzucone w swoją stronę słowo "Grubas/Grubaśnica", nawet w tak młodym wieku, żeby do końca życia nas ono prześladowało.

Monica Bellucci
Stąd też uważam, że walkę z kompleksami należy zaczynać już w przedszkolu/podstawówce. Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. Mogę jedynie wspomnieć i prosić, aby nie lekceważyć tego problemu machnięciem ręki i tłumaczeniem "To tylko dziecko", lub też z drugiej strony "Kochanie, nie przejmuj się, lepiej idź odrób lekcje". Chociaż mały i niedoświadczony, człowiek to zawsze człowiek i należy z nim rozmawiać, analizować błędy, omówić problemy. Każdy z nas, bez względu na wiek, tego właśnie potrzebuje!

No dobrze, co jednak zrobić, kiedy my jesteśmy starsi, a problem samoakceptacji pozostał? Nie jestem psychologiem i nie będę się w niego bawić. Chociaż w pewnym sensie można by mnie nazwać ekspertem - od lat walczę z niechęcią do własnego ciała. Przyjaciółka z liceum wyznała mi kiedyś, że nigdy przedtem nie spotkała tak "zakompleksionej i niepewnej siebie osoby". Nie chodzi o to, że nie odzywałam się do nikogo i wszystkie przerwy spędzałam w kącie licząc, że nikt mnie nie zauważy. Po prostu rzadko pozwalałam komukolwiek przekroczyć granicę osobistą, za którą ukrywałam siebie i swoje myśli. (Nadal mam z tym problem - stąd pomysł na bloga, gdzie mogę dać upust swoim spostrzeżeniom oraz wątpliwościom, mogę pokazać trochę siebie, zachowując anonimowość). W końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu umartwianie się nad sobą, ograniczanie własnej osoby przez kompleksy. Postanowiłam walczyć o samą siebie.

Nigella Lawson
Wiele razy słyszałam "Mów sobie codziennie rano do lustra <Jestem piękna>, a w końcu w to uwierzysz". Uznałam to (i nadal tak sądzę) za bzdurę, lecz postanowiłam wypróbować ten sposób. Zabierałam się do tego trzy razy. Za każdym podejściem, w drodze od mojego umysłu do ust słowa ulegały jednak swoistego rodzaju konwersji i w efekcie słyszałam swój własny kpiący ton: "Nawet nie próbuj kłamać". Sama nie wiem dlaczego, ale po chwili wpatrywania się we własne odbicie zaczęłam walić do niego głupie miny. I wierzcie lub nie, ale to podziałało. Zaczynałam się śmiać do lustra, a moja twarz stopniowo wydawała mi się coraz sympatyczniejsza. Lubię żarty, głupie miny, śmiech - i kiedy zobaczyłam to w lustrze zakiełkowała we mnie myśl, że może jednak jestem fajna.

Etap drugi - akceptacja całej reszty. Twarz twarzą, ale kompleksy rozchodzą się dosłownie po całym ciele. Są one różne i w wielu odmianach, kilka z nich wymieniłam już w poprzednim poście. A "Grubaśnica", o której wspominałam kilka akapitów wyżej? Owszem, to właśnie ja. Może nie byłam specjalnie gruba, niemniej najwyższa w klasie i, jak eufemistycznie mnie określano, przy kości. I chociaż w gimnazjum już nie górowałam nad wszystkimi wzrostem, a także zeszczuplałam, nadal nosiłam w sobie brzemię wielkiego (teraz głównie wszerz) dziecka. Długie lata się z tym męczyłam, a moja walka wciąż trwa. 

Audrey Hepburn
Kilka rzeczy wpłynęło jednak na polepszenie mojej samooceny. Jak każda kobieta lubię komplementy, ale nie wierzę we wszystkie, jakie usłyszę. Ba!, jeśli wypowie je osoba bardzo mi bliska (której po prostu zależy na moim dobrym humorze) i to w "odpowiednim momencie" nie uważam je za szczere i mają one dla mnie małą wartość. Jednak kiedy znajoma z uniwersytetu, zupełnie nie znająca moich problemów, nagle sama z siebie twierdzi, że chciałaby mieć taką figurę jak ja, a obcy faceci gwiżdżą za mną, trąbią przejeżdżając obok mnie samochodem, lub nawet rzucając uśmiech i pozdrowienie - wtedy przyznaję, moje ego obrasta w piórka. Może ten stan nie utrzymuje się długo, ale za każdą taką dawką staję się w stosunku do siebie bardziej przychylna. Dlatego - mówmy innym komplementy, nie tylko przyjaciołom. W prosty sposób dajemy komuś trochę ciepła i pewności siebie.

Na koniec: czytając tego posta nie mogliście nie zauważyć zdjęć kilku znanych kobiet. Są to moje  ideały w zakresie wyglądu oraz charakteru, kwintesencja kobiecości. Gdybym była mężczyzną, na takie właśnie kobiety zwracałabym uwagę i z jedną z nich chciałabym się związać. Większość ma normalne kształty, biust i biodra na swoim miejscu, w niczym nie przypominają "anorektycznych ideałów" serwowanych nam przez media. Audrey Hepburn była bardzo szczupła i również znalazła się w moim zestawieniu. Mogłabym od niej wzroku nie odrywać, tak bardzo była wyjątkowa i cudowna. Nawet w starszym wieku, kiedy twarz pokryła się zmarszczkami, oczy zapadły, skroń pokryły siwe włosy. Wszystkie te kobiety nie tylko mają ładne rysy twarzy i figurę klepsydry. Łączy je również silny charakter, pewność siebie, oddanie temu kim są i czym się zajmują. Bo to nie tylko wygląd decyduje o byciu pięknym. Piękno emanuje z naszego wnętrza, naszych pasji i tego, jakimi ludźmi jesteśmy.



















zdjęcia: www.google.com

poniedziałek, 19 listopada 2012

Co nas wpędza w kompleksy?




Każdy z nas dobrze wie, że „jak cię widzą, tak cię piszą”. Wygląd jest istotną częścią naszej osoby. Jeśli nie wierzycie, pomyślcie sami, ile razy oceniliście nieznaną Wam osobę na podstawie jej wyglądu? Wzrok jest pierwszym zmysłem, który pozwala nam zapoznać się z przedmiotem, zwierzęciem czy właśnie człowiekiem. Ma to również głębsze znaczenie – na podstawie takiego wstępnego oszacowania możemy stwierdzić, czy dana rzecz stanowi dla nas zagrożenie. Zwierzęta dobierają się w pary głównie na podstawie wyglądu. To jest jednak zagadnienie biologiczne, którego nie będę tu omawiać.


Skoro nasza aparycja odgrywa tak znaczącą rolę w życiu, nie dziw, iż większość z nas się nią przejmuje. Jest to jak najbardziej normalny, wręcz wskazany objaw, albowiem powinniśmy o siebie dbać. Często jednak wygląd zaczyna przejmować coraz większą kontrolę nad naszymi myślami, coraz wnikliwiej wpatrujemy się w lustro, porównujemy do innych, najczęściej uchodzących za „idealnych”, aż nagle do naszego życia zakradają się małe, niemożliwie trujące potwory – kompleksy.


Magazyny, telewizja, bilbordy bombardują nas obrazami ludzi perfekcyjnych, pięknych, koniecznie młodych, ewentualnie w starszym wieku, u których jednak dziwnym trafem nie widać ani jednej zmarszczki. Wszystko to okraszone znaczną ilością odpowiedniego makijażu, światła, ubrań oraz niezawodnego programu komputerowego do obróbki zdjęć, znanego szerszemu gronu odbiorców jako Photoshop. Wizerunki osób prezentowanych w mediach często dość mocno odbiegają od prawdy. Większość odbiorców zdaje sobie z tego sprawę, a mimo to pragną wyglądać podobnie. Dlaczego?


Zauważyliście może radość, pewność siebie, seksapil płynące od modelki na zdjęciu? Która kobieta nie chciałaby się tak poczuć? Szybki wgląd w lusterko: szara cera po nieprzespanej nocy, podpuchnięte oczy, włosy znowu się nie układają. O za małych/dużych piersiach, „boczkach”, tłustym/płaskim tyłku i krótkich/koślawych nogach już nie wspominając. Po takim zlustrowaniu swojej osoby uchodzi wszelka chęć życia i nadzieja na szczęście – zupełnie, jakby zależały one od naszego wyglądu. A tak przecież wcale nie jest!


 
Sama mam wiele problemów z samoakceptacją i to już od najmłodszych lat. Dość szybko dostałam kobiecą figurę, w dodatku najmniej wymiarową – tzw. klepsydrę. Myśl o zakupach wcale nie poprawia mi humoru. Jak mam znaleźć w popularnych sieciówkach ubrania, które będą na mnie pasować, skoro wszystkie są produkowane na jedną modłę: wysokiej, szczupłej (chudej?) dziewczyny o chłopięcych kształtach? Owszem, istnieje dział dla kobiet dojrzałych, w stosunku do których producenci dopuszczają myśl o posiadaniu biustu, wąskiej talii i szerszej pupy, ale błagam, ja mam dopiero dwadzieścia lat! W tym momencie dostaję wybór – albo wszystko mi będzie za duże w pewnych partiach ciała, a w innych zbyt wąskie, bądź też postarzę się o kolejną dekadę. Żadna z tych opcji nie jest dla mnie kusząca. 


Właśnie w takich sytuacjach, kiedy stoję przed lustrem w kolejnej beznadziejnej stylizacji i staram się nie rzucić tych wszystkich szmat w kąt, pojawia się myśl „A może to ze mną coś jest nie tak?”. Gdzieś tam z tyłu czai się ogromne zdjęcie modelki z perfekcyjną cerą, lśniącymi włosami i która na pewno, na pewno nie ma problemów ze strojem, bowiem wszystko co na siebie włoży będzie wyglądało idealnie


W ostatnich lata podniosło się wiele głosów twierdzących, iż modelki zatrudniane do reklam, zdjęć oraz na wybieg są za chude i propagują zaburzenia odżywiania. Zaczęto organizować kampanie, w których zatrudniano modelki „plus size”. Wszystko to bardzo nobliwe i szlachetne, jednak nie wydaje mi się, aby spełniało swoją funkcję. Popadanie ze skrajności w skrajność nie jest odpowiednim motywem działania. Wiadomo, że większość ludzi zawsze znajduje się pośrodku, a jakoś tak się w społeczeństwie przyjęło, że wolimy być szczuplejsi i z dwóch zupełnie odmiennych opcji będziemy  dążyć do tego „chudego” ideału. Nie możemy także zapominać, że w modzie „dla puszystych” (zwrot ten stosuję z przymrużeniem oka) także funkcjonuje obróbka graficzna, coby zmylić nasze zmysły. Ważąc 100 kg przy wzroście 175 cm i zakładając, że ową masę ciała nie stanowią w głównej mierze mięśnie, trudno o efekt gładkości i jędrności, jaki widnieje na zdjęciach.


Gdyby zależało to ode mnie, moglibyście wybierać wśród modelek o różnych kształtach, typie skóry, karnacji, moglibyście podziwiać niskie na przemian z wysokimi, o chłopięcej sylwetce, a także tej typowo kobiecej. Na wybiegu nie królowałby jeden typ – ten sam wiek, ta sama figura, te same cechy. Na świecie żyje ponad siedem miliardów ludzi. Czy naprawdę wszyscy musimy ograniczać się do tego jednego wzorca?


Kompleksy to dla mnie temat-rzeka, dlatego, żeby zbytnio Was nie zanudzić, postanowiłam podzielić ten post na dwie części. W następnej postaram się znaleźć odpowiedź na pytanie „Co zrobić, aby nie oszaleć i nie wpędzić w depresję?”. Wiem – już czekacie z niecierpliwością ;) Zatem, do zobaczenia!








  zdjęcia: http://10steps.sg/inspirations/artworks/40-cool-before-and-after-photo-retouching-photos/ , www.google.com

piątek, 16 listopada 2012

Nie chcesz mieć dzieci? Niemożliwe!



Kobieta bez instynktu macierzyńskiego. Większość ludzi pewnie się zastanawia, czy tego typu twór w ogóle istnieje, bądź też nawet nie wpadli na pomysł, że można ułożyć takie oto zdanie (a właściwie jego równoważnik). 
 
Czy to kolejna legenda, jak potwór z Loch Ness oraz Yeti? Ktoś gdzieś słyszał, co gorliwsi są święcie przekonani, że widzieli na własne oczy, choć najpewniej był to po prostu zwykły cień lub małe, dobrze wszystkim znane zwierzątko. A może jednak…? Może jednak kobieta nie pragnąca posiadać potomstwa naprawdę komuś się objawiła?

Jeśli do tej pory nie wierzyliście w tego typu „pogłoski” i „mity”, pozwolę sobie Was uświadomić. Otóż takie kobiety istnieją. Naprawdę. A jeśli potrzebujecie niezbitego dowodu, najlepiej przedstawicielki tego gatunku, macie go właśnie przed nosem. 
 
Tak, to ja
Odkąd pamiętam, nigdy nie chciałam mieć potomstwa. Patrząc na dzieci wcale nie piszczę, jak niektóre panie, nie ciumkam i nie cmokam, nie zachwycam się „Jakież ono jest słodkie!” bądź „Podobny do mamusi!”. Widok bobasa wcale mnie nie rusza. Jest mi równie obojętny, co… I tu mam problem, bo chyba nie ma nic, co w takim samym lub nawet większym stopniu mogłoby nie wzbudzać nawet krzty mojego zainteresowania. Nie mam podejścia do dzieci – nie umiem się z nimi bawić, rozmawiać, czy w ogóle zajmować. Moje ręce są najbardziej nieodpowiednim miejscem, w którym można ulokować swoją pociechę. A już jak słyszę płacz, uciekam gdzie pieprz rośnie.

Niejednokrotnie spotkałam się z tego typu reakcją: „Jak to?! Przesłyszałem/am się? NIE? Ty serio nie chcesz ich mieć??”. Plus oczy wielkie jak spodki i rozdziawione usta. Nie żartuję. Jako, iż nie kryję się ze swoim zdaniem na ten temat, słyszałam również zdania typu: „Ale swoje [w domyśle: dzieci] to inaczej”, „Jak znajdziesz tego odpowiedniego [znów w domyśle: faceta], to wtedy to poczujesz”, „Jak dorośniesz, to ci się odmieni”, czy też mój faworyt „A kto ci na starość szklankę wody poda?”.
 
Odpowiedź na twierdzenie numer jeden: właśnie tego najbardziej bym się bała. Ta mała istota, rosnąca z każdym dniem, byłaby „moja” (w cudzysłowie, gdyż uważam, że człowiek nie jest przedmiotem, który można posiadać), co jednocześnie oznacza, iż byłaby ode mnie całkowicie zależna i jednocześnie miałabym na nią ogromny wpływ. Przeraża mnie to, że w dużej mierze ja kształtowałabym jej osobowość i sposób myślenia. Zawsze później jakiś psycholog z Bożej łaski mógłby mi zarzucić, że takie-a-takie (złe lub odchodzące od normy) zachowanie mojego dziecka wynika z problemu/wydarzenia sprzed lat, o którym ja zapomniałam chwilę po tym, jak miało ono miejsce.
 
Numer dwa, czyli ten Jedyny. Pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach trudno takiego znaleźć (ok, może ja źle szukam, albo mam za wysokie wymagania - miły, inteligentny i w miarę przystojny. Ale jeśli już się z kimś wiązać na całe życie, bo przecież rozwód źle wpływa na psychikę dziecka, to muszę być pewna, że za jakiś czas wszystko co było między nami  nie zniknie, zostawiając po sobie smak goryczy). Czy znalezienie mężczyzny, przy którym będę chciała trwać do końca życia, zmieni mój pogląd? Nigdy nie mówię nigdy, ale szczerze wątpię.
 
Trzy – jak dorośniesz. Tak, 20 lat to nie jest dużo. A może jednak? Sama się dziwię, ile moich znajomych w tym wieku dobrowolnie decyduje się na zaręczyny/ślub/zakładanie rodziny. Ja osobiście nie czuję się na tyle dojrzałą emocjonalnie i pewną siebie, żeby podjąć taką decyzję w drugiej dekadzie życia. Ale jestem też w wieku, w którym mam swoje zdanie, ukształtowane po długich przemyśleniach, zimnej kalkulacji i rozważaniu „za i przeciw”.
 
Na koniec prawdziwy kąsek! Pozwólcie, że powtórzę: „A kto ci na starość szklankę wody poda?”. Serio? TO ma być argument? Wybaczcie, ale leżę i kwiczę. Zastanawia mnie czy osoba to mówiąca zdaje sobie sprawę, że jeśli ludzie decydują się na potomstwo z TEGO powodu, w żadnym wypadku nie powinni go posiadać. Jest to egoizm w najczystszej postaci i żal mi dzieci, które właśnie na mocy takiego właśnie rozumowania znalazły się na tym świecie.

Jak już wspomniałam: nigdy nie mówię nigdy. W(y)padki chodzą przecież po ludziach ;)

PS. Gwoli ścisłości – nie oceniam w tym artykule ani nie twierdzę, że osoby, które zdecydowały się na dzieci mają nie po kolei w głowie. Wręcz przeciwnie, jestem pełna podziwu, ponieważ podjęły się tego trudnego wyzwania.


Dobra lektura na temat ;)