czwartek, 11 września 2014

10 najważniejszych książek

Robienie wyzwań i łańcuszków na portalach społecznościowych stało się ostatnimi czasy bardzo modne. Jeśli dobrze pamiętam pierwszym z takich „czelendży” było wypicie jednym haustem piwa, co wszyscy (szczególnie środowisko studenckie) ochoczo podchwycili. Następnie autorzy blogów o tematyce fitness i zdrowym stylu życia próbowali przeforsować pomysł na wyzwanie sportowe, czyli ile pompek/przysiadów zrobisz w danym czasie. Szczerze – nie widziałam ani jednego filmiku opublikowanego przez któregokolwiek z moich znajomych, na którym uprawiany byłby sport w obojętnie jakiej formie (co innego ze screenami z Endomondo…).

Niedawno Facebooka zalała fala lodowatej wody w wyniku sławnego już #IceBucketChallenge. Przyznaję, że idea tego wyzwania jest szlachetna. Wylewanie na siebie kubła lodu ciągnie się tak naprawdę już dość długi czas, lecz bardziej charytatywnego wymiaru nabrała w momencie gdy nominowana do wykonania owego zadania została pani Jeanette Senerchia, której mąż choruje na ALS. Całą historię możecie przeczytać tu. Od tej pory zachęcano ludzi do wspierania fundacji na rzecz walki z tą chorobą.

Wszystko super, jednak ja mam wrażenie, że gdzieś wraz z tymi litrami lodowatej wody spłynęła po społeczeństwie informacja, iż samo chluśnięcie nie bardzo pomoże pacjentom z ALS. Aby pomóc należy wpłacić pieniądze – przykro mi, ale takie są realia. Ilu challengerów zainteresowało się fundacją? Ilu w ogóle wie, co oznacza tajemniczy skrót ALS?

ALS czyli Amyotrophic Lateral Sclerosis, co po polsku oznacza stwardnienie zanikowe boczne (znany łaciński skrót SLA). Choroba znana jest również pod nazwami: choroba Charcota, choroba Lou Gehriga lub choroba neuronu ruchowego. W dużym skrócie i uproszczeniu prowadzi ona do porażenia mięśni w organizmie. Jest chorobą genetyczną (spokojnie, nie zarazicie się jak przeziębieniem) objawiającą się raczej po okresie reprodukcyjnym czyli po 40. roku życia. Istnieją dwa główne obrazy kliniczne choroby – w pierwszym, częstszym, najpierw porażeniu ulegają małe mięśnie odległych stawów kończynowych czyli palce. Stopniowo porażenie „wstępuje” w stronę centrum organizmu. Druga odmiana, groźniejsza, najpierw atakuje małe mięśnie zlokalizowane w głowie, czyli najczęściej te odpowiedzialne za aparat mowy. Pacjenci najczęściej umierają z powodu uduszenia, gdy nastąpi porażenie mięśni oddechowych. Znanymi osobami dotkniętymi SLA są astrofizyk prof. Stephen Hawking oraz gitarzysta Jason Becker.

Mam nadzieję, że mój drobny wywód naukowy trochę Was uświadomił co do powagi choroby, jaką jest SLA. Niestety nie istnieje na nią lekarstwo, jednak w zależności od gwałtowności i przebiegu można z nią żyć jeszcze wiele lat po wystąpieniu pierwszych objawów. Tymczasem jednak przejdźmy do najnowszego krzyku mody wśród internetowych wyzwań.


10 najważniejszych książek w Twoim życiu. Przyznam szczerze – jest to pierwszy „czelendż”, w którym z chęcią wzięłam udział. Ma na celu głównie promowanie czytania, a z tym wśród młodzieży jest naprawdę kiepsko. Sama mam kuzyna uczęszczającego do gimnazjum, który chlubi się tym, iż w całym roku szkolnym nie przeczytał ani jednej książki. Przecież to jest straszne!!! Dzięki temu wyzwaniu możemy też lepiej poznać swoich znajomych, a także (na co głównie liczę ;)) znaleźć propozycję ciekawej lektury dla siebie.

Co prawda osobiście uważam, że nakazanie takiemu biblioholikowi jak ja aby ograniczył się do ledwie dziesięciu tytułów jest naprawdę okrutne i selekcja była dla mnie prawdziwą torturą! Niektóre pozycje postanowiłam również okrasić niezbędnym komentarzem.

1. J.D. Salinger “Buszujący w zbożu” !!!
2. Truman Capote „Śniadanie u Tiffany’ego” - nie, to nie jest to samo co film! Twórcy w trakcie ekranizacji postanowili stworzyć romans z Nowym Jorkiem w tle, żeby historia się sprzedała, a ludzie ruszyli do kina. Moim zdaniem ten kto nie przeczytał książki nie zna w ogóle historii Holy Golightly.
3. J.K. Rowling – cykl o Harrym Potterze. Nadal czekam na list z Hogwartu. Symbol mojego dzieciństwa i lat nastoletnich (tak samo jak "Seria Niefortunnych Zdarzeń", cykl "Szkoła przy cmentarzu" oraz książki autorstwa Johna Bellairsa... Dobra, dobra, już kończę).
4. Erich Segal „Doktorzy” – w sumie to cała twórczość tego autora wywarła na mnie ogromny wpływ, ale ta pozycja jako pierwsza wpadła w moje ręce i od niej właśnie zaczęła się moja miłość do Segala.
5. Agatha Christie „I nie było już nikogo”(pierwsza książka Christie, którą przeczytałam. Od niej zaczęła się moja namiętność do kryminałów, szczególnie tej autorki) oraz „Zabójstwo Rogera Ackroyda” (liczę w jednym punkcie, bo jedna autorka  To jest natomiast pierwszy kryminał, w którym właściwie wytypowałam mordercę, choć wydaje się to nieprawdopodobne).
6. Bill Bass i Jon Jefferson „Trupia Farma” – historia pierwszego na świecie Ośrodka Badań Antropologicznych oraz po części (auto)biografia jej założyciela, o której pisałam tutaj.
7. Kathryn Stockett “Służące”
8. George Orwell “Rok 1984”
9. Vladimir Nabokov “Lolita”
10. Nick Mason “Pink Floyd. Moje wspomnienia” - historia najważniejszego zespołu muzycznego w moim życiu, na którego utworach się wychowywałam i który wielbię po dziś dzień.

Jest dziesięć (no prawie), więc mogę uznać zadanie za wykonane. Ale i tak najchętniej dodałabym jeszcze kilka (wiele) tytułów, jak na przykład Harper Lee "Zabić drozda", Diana Wynne Jones "Zaczarowane życie", Dorota Terakowska "W krainie kota", Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie", Fiodor Dostojewski "Zbrodnia i kara", Christiane F. "My, dzieci z dworca ZOO", trylogia "Igrzyska Śmierci", Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów", Frances Hodgson Burnett "Tajemniczy ogród", F. Scott Fitzgerald "Wielki Gatsby", Charlotte Brontë „Dziwne losy Jane Eyre”… No i oczywiście dwie najważniejsze, czyli książki mojego autorstwa! Debiut, którego pisanie skończyłam przed swoimi 18. urodzinami - "Ukryci przed Słońcem" - oraz mój pierwszy młodzieżowy kryminał "Na tropie". Poza tym na liście znalazłoby się nawet kilka komiksów, ale to już naprawdę za dużo ;)


A co Wy sądzicie o takim społecznościowym spamie? I jakie pozycje znalazłyby się na Waszej liście 10 najważniejszych książek w życiu? :)

sobota, 23 sierpnia 2014

Femme fatale



Femme fatale, kobieta fatalna – związek frazeologiczny oznaczający kobietę przynoszącą mężczyźnie porażkę i zgubę.*




Kto rządzi światem? Mężczyźni puszą się jak pawie myśląc, iż to pytanie retoryczne. Kobiety w rytm muzyki krzyczą, że to „dziewczyny!” trzymają świat w garści. A jak jest naprawdę? Podobno to facet jest głową rodziny, ale żona jest szyją, która tę głowę obraca. Przyjrzyjmy się temu trochę dokładniej.

Mężczyzna to osobnik z reguły silniejszy fizycznie, podejmujący decyzje, utrzymujący rodzinę przewodnik stada – samiec alfa. Za te cechy odpowiada hormon charakterystyczny dla płci brzydkiej, czyli testosteron. Kobieta natomiast jawi się jako Hestia**, matka wychowująca dzieci, opoka, teraz także pnąca się po szczeblach kariery pracowniczka. Niby nami rządzą estrogeny, a jednak w dzisiejszych czasach zdajemy się mieć coraz więcej cech męskich. Co w moim mniemaniu wychodzi na naszą korzyść.

No dobrze, ale ja nie o tym. Who rules? Wojna płci ciągnie się od tak dawna, że już nikt nie wie co ją rozpoczęło. Skoro to facet ma naturalne predyspozycje do bycia samcem alfa mogłoby się wydawać, że mają prawo stroszyć te swoje piórka. Ale… Panie robią się coraz bardziej niezależne. Coraz bardziej władcze, zdecydowane, zdeterminowane aby osiągnąć cel. Co prawda, jeśli spojrzeć na przywódców państw na świecie prym wiodą panowie. Nie powinno to jednak zbyt wiele sugerować – kobiety po prostu rzadziej startują w wyborach. A i ufność społeczna do osoby, która ma na głowie utrzymanie domu i rodziny (i nie chodzi mi tu wcale o względy finansowe), a co za tym idzie ma mniej czasu oraz więcej uwagi poświęca np. swoim dzieciom, jest również mniejsza. Nie chcę się jednak zajmować polityką, która raczej mało mnie interesuje; ot, zabawa dla dużych chłopców, w którą coraz bardziej ingerują dziewczynki. Chodzi mi o coś bardziej powszedniego. O zwykłe, codzienne życie każdego z nas.

Niedawno przeczytałam całą serię kryminałów autorstwa Jo Nesbø o komisarzu Harrym Hole. Główny bohater to nieuleczalny alkoholik i pracoholik, na którego drodze oprócz morderstw pojawiają się również kobiety. I aż dziw mnie bierze, jak ten inteligentny, niemal zimnokrwisty i bezuczuciowy facet daje się omotać wokół palca kilku z nich. W końcu pojawia się kobieta, która ma nad nim władzę absolutną i choćby nie wiadomo jak daleko uciekał, gdzie się chował, co robił, jej wspomnienie i tak go dosięgnie, jego myśli dalej będą wokół niej krążyć. Ta kobieta zawładnęła jego sercem i umysłem; jaki będzie tego finał musicie dowiedzieć się sami. Okej, to jest fikcja literacka. Zwróćcie jednak uwagę, że to napisał mężczyzna. Ale co tam jeden przykład! – ktoś stwierdzi. Przykłady akurat mogę mnożyć. Erich Segal „Love story” oraz „Opowieść Olivera”, F. Scott Fitzgerald „Wielki Gatsby”, miłość Joraha Mormonta do jego khaleesi w „Grze o tron” Georga R.R. Martina… Nie będę zanudzać podawaniem kolejnych tytułów. Faktem jest, że w większości przypadków, kiedy autorem jest mężczyzna, w którymś momencie jego bohater spotka tę jedyną.

Na chwilę przystańmy przy literaturze. Uwierzcie mi, że w swoim życiu przeczytałam naprawdę dużo książek i wielokrotnie porównywałam styl oraz treści przekazywane przez autorów obu płci. Mnie samą zdziwiły własne konkluzje, bowiem to właśnie mężczyźni częściej opisują tę prawdziwą miłość. I to o wiele bardziej romantycznie niż niejedna kobieta! Chyba nie ma historii stworzonej przez faceta, w której nie pojawiłaby się w końcu ona, femme fatale, kobieta, która wprawi serce bohatera w szybsze, nerwowe bicie.

Ale jak już wspominałam, to wszystko – nawet jeśli wyszło spod ręki płci brzydkiej – jest fikcją literacką. Przejdźmy więc do rzeczywistości. Jakiś czas temu siedziałam w domu przyjaciółki i rozmawiałam z jej rodzicami. Rzecz najnormalniejsza na świecie. Co mnie zdziwiło, to słowa jej ojca, wypowiedziane z pełnym przekonaniem: to dzięki kobietom świat poszedł do przodu. Bez was nadal zrywalibyśmy banany z drzew. Bo mężczyźni wszystko zrobią dla kobiet, żeby one były szczęśliwe. Innymi słowy, gdyby nie płeć piękna nie byłoby postępu. Zanim zaczniecie to negować pomyślcie o tych wszystkich bitwach stoczonych o kobietę. Żeby od czegoś zacząć, przypomnę Wam tę najstarszą historię, a mianowicie mit o koniu trojańskim. Tak, tak, przecież cały ten plan zdobycia Troi zrodził się z potrzeby odzyskania ukochanej Heleny!

Bardziej współcześnie i jeszcze bardziej realistycznie – rozejrzyjcie się wokół siebie. Spójrzcie na pary, które Was otaczają. Nie wiem jak Wy, ale ja znam bardzo wiele związków, w których facet robi co może, żeby uszczęśliwić damę swego serca, a ona sprowadza go na ziemię. Zauważcie, że to mężczyźni o wiele mocniej przywiązują się do swoich dziewczyn. Już kilka razy koleżanki zwierzały mi się z wątpliwości, czy ich aktualny partner jest tym, z którym chcą spędzić resztę życia. Na moje proste i trochę z przekory zadawane pytanie „To dlaczego nie zerwiesz?” słyszałam odpowiedź: bo on by tego nie przeżył. Dobra, dobra – wiemy, że by przeżył. Ale znaczenie tych słów jest raczej oczywiste. Gdyby skończyły znajomość, facet długo by się nie mógł pozbierać. A ja, znając te dziewczyny i wiedząc, że nie mają one w zwyczaju koloryzować ani dramatyzować, wręcz przeciwnie, ja wiem, że one mówią prawdę i mają rację.

Większość mężczyzn, choćby nie wiem jakimi macho staraliby się być, w końcu trafi na swoją femme fatale. I wtedy całe ich ultra męskie ego skurczy się do rozmiarów orzecha włoskiego. Z mojej strony mogę im tylko życzyć, aby owa femme nie okazała się tak fatale, aby zniszczyć im życie.




** Hestia – grecka bogini ogniska domowego.

pics: google.com

środa, 16 lipca 2014

Z pamiętnika studentki medycyny #4

Wiecie jakie to dziwne uczucie, gdy sesje zdajecie zanim skończą się zajęcia? Kiedy musicie zwalniać się z ostatnich 15 minut klinik w szpitalu, żeby zdążyć na egzamin lub siedzicie w niewygodnym eleganckim uniformie na trwających 3 bite godziny porannych zajęciach (dobrze, jeśli w ogóle nie musieliście się na nie jeszcze uczyć) i ze zdenerwowania zjadacie się od środka, bo zaraz czeka Was jeden z trudniejszych testów? No cóż, witamy na sesji ciągłej! Nie zapomnijmy również o tym, że egzamin piszemy gdy kończymy dany kurs, a nie co semestr. Anatomia, patomorfologia i farmakologia trwają trzy semestry? To nic, przecież studiujecie medycynę, w życiu czekają na Was gorsze rzeczy niż egzamin z materiału półtorarocznego!

Całe szczęście i w tej sesji udało mi się zdać wszystko tak jak sobie zaplanowałam, więc od połowy czerwca mogłam zamknąć podręczniki, aby z czystym sumieniem odstawić je na półkę (lub sprzedać). Nie oznacza to jednak, że zaczęłam wakacje. Nie możemy przecież zapomnieć o praktykach wakacyjnych!

Po trzecim roku praktyki należy odbyć na oddziale chorób wewnętrznych, czyli internistycznych (choć nie wszystkie internistyczne mogliśmy sobie wybrać). Wraz z kumpelą zdecydowałyśmy się na oddział kardiologiczny, co było dość popularnym kierunkiem, gdyż na czwartym roku najtrudniejsze kliniki odbywają się właśnie na tym oddziale. Z ręką na sercu mogę Wam powiedzieć, że to były pierwsze praktyki, na których od kuchni poznałam prawdziwą pracę lekarzy.

Wiecie dlaczego nie oglądam seriali medycznych? Z początku chodziło o głupie błędy, takie jak defibrylacja asystolii (bardzo popularne – gdy na ekranie monitorującym elektryczną pracę serca pacjenta pojawia się płaska linia ciągła i w uszach wydzwania wszystkim znany złowróżbny pisk urządzenia, nagle z nikąd pojawia się pielęgniarka z defibrylatorem, lekarz bierze dwa „żelazka”, ładuje, przykłada do klatki piersiowej pacjenta, BUM!, po czym wszyscy się cieszą, bo na monitorze widzimy piękny, prawidłowy zapis czynności serca) czy inne pomyłki, które jednak bardzo rzucały się w oczy osobom z tego środowiska. Teraz do mojej argumentacji przeciw oglądaniu takich seriali dochodzi coś ważniejszego – one w ogóle nie pokazują prawdy.

Oto jak wygląda praca na prawdziwym oddziale internistycznym. Codziennie poranek zaczynamy od odprawy, na której lekarz dyżurny (czyli ten, który zostaje gdy inni w pośpiechu – bo już i tak są spóźnieni – opuszczają szpital i gnają do poradni/przychodni) składa krótki raport z tego, co działo się na oddziale od popołudnia, przez całą noc, aż do chwili obecnej. Lekarze zapoznają się wtedy z krótkimi historiami pacjentów przyjętych z SORu (Szpitalny Oddział Ratunkowy), dowiadują o ewentualnych „nocnych wybrykach” swoich pacjentów (podpalenie papieru toaletowego w łazience, próba wyskoczenia przez okno, napaść na pielęgniarkę z nożem… Podaję tylko przykłady, które znam z autopsji), czy ktoś się skarżył na jakieś dolegliwości bólowe, jakie ewentualne dodatkowe leki zostały podane. Kierownik oddziału doradza na odprawie jakie badania diagnostyczne można danemu pacjentowi wykonać i jak powinno wyglądać dalsze leczenie, a pielęgniarka oddziałowa zajmuje się sprawami administracyjnymi typu ile planowych przyjęć będzie danego dnia, jakie zabiegi będą wykonywane i jakie wypisy dostała od lekarzy dnia poprzedniego. Na koniec lekarze podają propozycje pacjentów, którzy w danym dniu mogą zostać wypisani do domu.

Po odprawie dyżurka pustoszeje – idziemy na wizyty u pacjentów. Każdy lekarz prowadzący (przynajmniej na tym oddziale) był przypisany do konkretnej sali, nie do pacjenta. Jeśli pacjent był przenoszony z jednej sali na inną, zmieniał mu się lekarz – chociaż raczej unikano takich sytuacji. Na wizycie lekarz pyta po kolei każdego pacjenta o jego samopoczucie, czy pojawiły się jakieś nowe objawy, czy pod wpływem leczenia ustąpiły poprzednie dolegliwości. Następnie osłuchuje serce i płuca, a jeśli pacjent miał dnia poprzedniego robiony jakiś zabieg, to sprawdza miejsce, w którym był on wykonywany.

To wszystko jeśli chodzi o kontakt z pacjentem. Potem wracamy do dyżurki, piszemy skierowania na badania, zlecenia do pielęgniarek na podanie leków pacjentom, sprawdzamy czy są jakieś wyniki z dnia poprzedniego. Jeśli mamy jakieś wątpliwości co do dalszego postępowania z pacjentem – idziemy do profesora, czyli kierownika oddziału. Następnie zostaje już tylko żmudna, papierkowa robota.

Tak naprawdę prawie cały dzień interniści spędzają przy komputerach pisząc wypisy, uzupełniając historie choroby, sprawdzając wyniki badań, wypisując recepty czy zwolnienia lekarskie. Czasem zdarza się ciekawsza robota, jak np. kardiowersja, przezprzełykowe echo serca, sprawdzenie stymulatora, próba wysiłkowa (typowe głównie dla oddziału kardiologicznego). Jest to ciekawsze o tyle, że można wreszcie wstać, rozprostować kości i popatrzeć chwilę na pacjenta, a nie ekran komputera.

Zapewne na oddziałach zabiegowych dzień pracy przedstawia się trochę inaczej. W końcu tam leczą nie tylko farmakoterapią. Jednak większy procent oddziałów stanowią właśnie te internistyczne. Jeśli ktoś naoglądał się seriali medycznych, na lekarzy patrzy jak na superbohaterów i sam pragnie zostać kolejnym doktorem Housem – w pracy szybko się wypali. To wcale tak nie wygląda. A pacjenci to nie potulne owieczki słuchające swojego pasterza. Czasami uważają, że lepiej wiedzą jakie leki mają brać, co mają robić i co im wolno, a czego nie. Niektórzy są niemili, roszczeniowi, zjedli wszystkie rozumy i co im głupi lekarz będzie mówił! Nagle z superbohatera lekarz zamienia się w bezsilnego momentami człowieka próbującego wykonać dobrze swoją robotę i nic ponad to.

Nie przesadzam. Tak wygląda praca w szpitalu. Nie zrozumcie mnie źle – nie jest to zła, nudna praca. Po prostu nie wierzcie temu co pokazują w TV. Inaczej na każdym kroku czeka Was zawód i gorzkie rozczarowanie.


Jeśli jednak koniecznie chcecie zobaczyć dobry serial medyczny, polecam A Young Doctor’s Notebook na podstawie opowiadań Michaiła Bułchakowa (który nota bene sam był lekarzem). Co prawda rzecz dzieje się w małej rosyjskiej wiosce w 1917 roku, ale główny bohater świeżo po studiach medycznych idealnie obrazuje zderzenie wyobrażeń studenta na temat przyszłej pracy z prawdziwym światem i jego problemami.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

W jakich czasach żyjemy?



OK, przygotujcie się na dawkę hejtu.


Żyjemy w czasach, kiedy kobiety są bardziej męskie od mężczyzn, a mężczyźni bardziej kobiecy od kobiet. Gdy widzę na różnych fotografiach czy to na fejsbukowym profilu u znajomych, czy to na jakiejś stronie internetowej facetów w rurkach, sukienkach, super-modnych i super-drogich ciuchach, najlepiej z największym logo popularnej marki, facetów, którzy najbardziej przejmują się tym żeby wyglądać modnie, upić się na imprezie i pochwalić głupotami, które zrobili, facetów, których noga w najszerszym miejscu jest chudsza niż mój biceps, kiedy co gorsza spotykam (coraz częściej) takich na ulicy… Zaczynam się zastanawiać, czy kobiety takie jak ja kiedykolwiek znajdą drugą połówkę.
 


Kiedy widzę kobiety, modelki, aktorki, dziewczyny na ulicy w kusych ciuchach, ledwo-co-zakrywających bluzkach, lub wręcz przeciwnie – fason victimkach wdziewających buty a’ la lekarskie chodaki czy nie daj Boże Crocksy, spodnie „żuliki” z większą ilością dziur niż materiału, bluzkami zupełnie bez kształtu i pomysłu na wykonanie, kiedy widzę kobiety załamujące ręce nad każdym problemem, który przecież JEST do rozwiązania, kiedy słyszę kobiety plotkujące, gadające non stop  ciuchach, facetach, fryzjerze i paznokciach, a obśmiewające wszystko to co inne, dla nich dziwne, które palcem nie kiwną, tylko wynajmą osobę mającą zrobić to za nie, kiedy widzę kobiety dominujące wszystkich dookoła, robiące z męża pantoflarza, a z dzieci rozpuszczone bachory – przy czym winę za całe zło zawsze da się na kogoś zrzucić, nawet na nauczycielki, które źle wychowują (jakby to było ich zadaniem)… Nóż mi się w kieszeni sam otwiera.


Kiedy słyszę młodzież – która nota bene sprawia, że w ich towarzystwie czuję się naprawdę staro – z dumą przyznającą, że nie przeczytała żadnej lektury ani nawet żadnej książki w ciągu ostatnich X lat, że olewają naukę, bo to przecież bzdura, a mama zawsze kasę na zachci-
anki da… Mam ochotę umrzeć, zanim oni skończą szkoły i pójdą do pracy.

Kiedy widzę czym świat się zachwyca, jakie idee wynosi na piedestały, jakie wzorce podaje nam na tacy, jaką papką karmią nas media… Żałuję, że nie urodziłam się w innych czasach.

Wszyscy są dobrymi krzykaczami, wszyscy potrafią się odszczeknąć, wszyscy potrafią słownie zaatakować drugą osobę, najlepiej jeszcze anonimowo lub za plecami. Ale mało jest ludzi przyzwoitych, inteligentnych, odważnych. Mało jest ludzi, z którymi można godzinami rozmawiać lub godzinami komfortowo pomilczeć. Mało jest ludzi, przy których czujemy się bezpiecznie. Dla mnie, kobiety – mało jest facetów, co do których miałabym pewność, że w razie niebezpieczeństwa to oni będą mnie bronić, a nie na odwrót.



 Gdyby teraz ktoś przez przypadek wywołał wojnę nie wiem, kto miałby w niej walczyć. Prawdziwych młodych, silnych i sprawnych fizycznie mężczyzn została już chyba tylko garstka, a te metroseksualne patyczki nie miałyby dość siły, żeby utrzymać broń. Nie mówiąc już o silnej woli i psychice w przechodzeniu przez to piekło. Kobiety za to prędzej by się zakłóciły na śmierć, albo strzeliły focha. Przynajmniej byłoby humanitarnie.

Jednak mam nadzieję, że wojna nie nadejdzie.


pics: www.theclassyissue.com

sobota, 10 maja 2014

Recepta na szczęście



Kolorowe magazyny i różne portale internetowe zasypują nas artykułami o tym jak być szczęśliwym w kilku krokach. Tak naprawdę te porady wszędzie się powtarzają, jednak ludzie i tak to czytają – w końcu gdyby było inaczej, cóż za sens istniałby w powielaniu schematów? W prosty sposób świadczy to również o niezdolności ludzi do zastosowania się do wymienionych porad. Przecież jeśli wdrożymy je w nasze życie będziemy szczęśliwi i zniknie nasza potrzeba czytania o tym po raz „enty”.

Żaden z tych artykułów rzecz jasna nie jest specjalnie odkrywczy. Oto dowód:


Jakiś czas temu mój tato znalazł tę książeczkę w naszej piwnicy. Wydrukowana została w 1970 roku i wiele informacji w niej zawartych jest już nieaktualne (jak np. wyższość margaryny nad masłem w każdym calu, czy zakaz spożywania więcej niż dwóch jajek w tygodniu ze względu na dużą zawartość cholesterolu w żółtkach), niemniej myślę, że te osiem krótkich porad zawartych pod tytułem „Recepta na szczęście” nigdy się nie zmieni :)










Prawda, że identyczne z tym, co serwują nam współczesne pisemka?

wtorek, 22 kwietnia 2014

Luźne przemyślenia pod wpływem lektury



Nie będzie to recenzja, przynajmniej nie taka typowa. Bardziej opiszę tu myśli, jakie nasunęły mi się podczas lektury „Domu nad rozlewiskiem” – książki napisanej typowo dla relaksu, odcięcia się od problemów i oczyszczenia umysłu. Innymi słowy, typowej przedstawicielki rodzaju lekka, łatwa i przyjemna.


Głowna bohaterka Gosia (autorka powieści ma na imię Małgorzata. Przypadek? Nie sądzę.) po perturbacjach życiowych przeprowadza się do matki na mazurską wieś i zaczyna prowadzić mniej skomplikowany żywot. Mniej więcej tak można streścić fabułę. W książce występuje wiele porównań mieszkania w wielkim, anonimowym mieście (w tym wypadku Warszawie) do życia w wiosce, w której wszyscy się znają. Tu właśnie chciałam się zatrzymać.

Myśląc o swojej przyszłości zawsze wiązałam ją z mieszkaniem w dużym mieście. W końcu tu się najwięcej dzieje, wszędzie jest blisko, cywilizacja, te sprawy. Z pracą też prościej, więcej potencjalnych pracodawców (czy raczej – w moim przypadku – w ogóle jakiś pracodawca), lepsza perspektywa zarobkowa. Kino, siłownia, restauracje, wszystko pod ręką. Większa anonimowość, większa światowość i mniejsze prawdopodobieństwo, że wyjdzie z nas wiocha podczas spotkania biznesowego z np. kontrahentem zagranicznym. Poziom edukacji też (raczej) wyższy, więc jeśli kto planuje posiadać potomstwo tym bardziej ten argument będzie do niego przemawiał.

I tak sobie do tej pory żyłam przekonana o swojej przyszłości związanej z dużym miastem. Aż kumpela pożyczyła mi wspomnianą wyżej książkę pani Kalicińskiej.

Wielki dom z ogrodem, pies, rozlewisko, las, brak wielkomiejskiego zgiełku, cisza… Coś we mnie drgnęło. Jako rasowy aspołecznik nie przepadam zbytnio za towarzystwem ludzi. A już tym bardziej obcych lub nowo poznanych, którzy (że posłużę się słowami mojej współlokatorki) „wyżej srają niż dupę mają”. Żeby nie było, nie wszyscy mieszkańcy dużych miast tacy są. Znam wielu normalnych, miłych i całkiem przyjaznych ludzi, ale statystycznie rzecz biorąc większe prawdopodobieństwo napotkania takich bubków jest tam, gdzie więcej mieszkańców. I też bogatsi wyjeżdżają do dużych miast, a to zwykle ci arcyważni biznesmeni, ich żony i potomstwo tak się zachowują.

OK, przejdźmy do tej polskiej wsi mlekiem i miodem płynącej. Chociaż w sumie nie do końca, bo raczej wódą i biedą – o czym pani Kalicińska nie zapomniała i co mi się nawet spodobało w tej książce. Wieś nie jest ułagodzona, pokazywana w samych superlatywach. Nie patrzymy na nią oczami wielkomiastowej damy, którą zaślepił spokój i proste życie. Widzimy pijaństwo, patologię, upadające gospodarstwa oraz firmy. Biedę oraz stoczenie się na dno. Z drugiej strony jednak mamy tu spokój, las, wodę, w której można na dziko popływać, zero miejskiego hałasu, gnania za kasą. I to mnie bardzo pociąga. Zaszyć się w domu z widokiem na las, daleko od cywilizacji, od wścibskich oczu, od natłoku zajęć i poganiania przez pracodawcę. Taka odskocznia od dnia codziennego, bardziej lirycznie – przystań lub opoka. Wsi spokojna, wsi wesoła.

No dobra, fajnie i w ogóle, dom, ogródek, pies, ale też wszędzie daleko. Po dłuższym czasie w domu, w mojej małej mieścinie (nie wsi, ale w sumie aż tak bardzo to się nie różni) zaczyna mi się nudzić. W wakacje po prostu szału można dostać. Nie ma gdzie spotkać się ze znajomymi, wyjść na kawę, usiąść i porozmawiać. Ileż można siedzieć na swoim własnym ogródku? Spokój też bywa męczący. Jestem człowiekiem, który jeśli nie ma miliona spraw na głowie dostaje szału. Co za dużo to też niezdrowo i po całym tygodniu na uczelni padam na twarz. Bywają tygodnie, w których siedzę w „pracy” od rana do wieczora – zajęcia, telefony od profesorów, ustalanie różnych bzdetów, koła naukowe, starościnowanie, nauka (!), a jeszcze obiad trzeba zrobić, pozmywać, posprzątać…

Złoty środek? Działka w pobliżu Tatr z dużym ogrodem, salon z oknem na całą ścianę i widokiem na góry, pies latający po podwórku plus małe mieszkanie w Krakowie lub Zakopanem, żeby było gdzie przenocować w razie późnego powrotu z dyżuru. Ciekawe tylko kto na to zarobi. Medycyna i te sprawy, owszem, owszem; problem taki, że w mojej wymarzonej specjalizacji nie ma mowy o prywatnej praktyce. A państwowe pensje wcale oszałamiające nie są.

Na chwilę jeszcze wrócę do głównej bohaterki „Domu nad rozlewiskiem”. Kobieta, lat 47-49, na początku bardzo zadbana, z czasem rośnie wszerz, nie dba o makijaż i jak sama mówi, zamienia się w „mamuśkę”. W Warszawie wiodła bardzo nieszczęśliwy podłóg swego mniemania żywot. Praca w agencji reklamowej, brak czułości ze strony stale kontrolującego się małżonka, miła teściowa ogarniająca dom, całkiem udana córka. W trakcie pracy w firmie Gosia zdążyła przespać się z prezesem, następnie z kolegą z pracy, który to rozbudził w niej prawdziwe rządze. Ze względu na wiek wylano ją z pracy. Wyjeżdża na wieś do matki (w poszukiwaniu samej siebie), po drodze rozstaje się polubownie z mężem. Już po przytyciu i przejściu „na wiejską stronę mocy” przeżywa aż trzy romanse: ze swoim byłym współpracownikiem, z wiejskim dentystą i właścicielem firmy meblowej. Z każdym się przespała, każdy pragnie się z nią związać na dłużej, wszyscy jej pragną. Jakby się dało to jeszcze kilku chętnych panów na jej kobiece wdzięki by się znalazło, ale albo za starzy, albo zajęci.

Od 21 lat mieszkam w małej miejscowości otoczonej zewsząd wsiami. Analizuję życie tutaj i porównuję z tym, co przeczytałam w książce. Moje pytanie brzmi: skąd ta bohaterka na wsi znalazła tylu wolnych facetów chętnych do tego, żeby im do łóżka wskoczyła i to nie tylko na raz, ale żeby tworzyć jakiś związek? Z moich obserwacji wynika, że to facet ma powodzenie u wielu kobiet, nie odwrotnie. Więcej tu starych panien niż wdów. Albo zawiedzionych życiowo małżonek, których mąż pije na umór, do pracy nie chodzi i tylko siedzi przed telewizorem, żłopie piwo na zmianę z wódą i piekli się o byle co. A jak się pojawi jakiś nowy kawaler, to polecą do niego jak ćmy do ognia. Z kolei jak się pojawi taka "singielka" to nawet nikt uwagi nie zwróci.

Mam wrażenie, że w tej kwestii pani Małgorzata Kalicińska po trochu opisywała swoje życie i to jak chciałaby, żeby się potoczyło. W końcu wiele elementów z jej biografii pasuje do obrazu naszej heroiny. Cóż, nie należy jednak zapominać, że to powieść mająca na celu przynieść rozrywkę, zainteresować i wywołać uśmiech na twarzy. I tego się trzymajmy.


zdjęcia: google.pl