niedziela, 22 września 2013

Weselna szopka

#1

Wczoraj odbył się ślub. Nawet nie jeden, ale to właśnie o ten konkretny, w wiosce na wschodzie Polski wzięty, mi chodzi. Na tym ślubie para moich znajomych bawiła się w gości weselnych, a kolega nawet, jako brat pana młodego, zajął miejsce świadka. Zaproszenie dostali dawno, mieli więc sporo czasu, aby zarezerwować termin w swoim kalendarzu i stosownie się przygotować. I o ile mój kolega zbyt dużo uwagi owym przygotowaniom nie poświęcił, w końcu ileż można wybierać jeden garnitur, o tyle moja kumpela od początku wakacji myślała o nich wielokrotnie.

Sukienki - co najmniej dwie. No bo przecież, jako że impreza odbywa się na drugim końcu kraju, zostaną tam na cały weekend, a więc będą na poprawinach. A każda z nas wie, że nie można obskoczyć dwóch imprez w jednej kreacji! Toż to by było owo słynne faux pas, o którym co jakiś czas piszą plotkarskie portale i magazyny modowe! Dwie sukienki oznaczają jednak pewne problemy: na ślub nie można ubrać białej, kremowej, ecru, cafe au lait, ani żadnej innej nazwy, którą mogłaby na siebie włożyć panna młoda. Chodzą plotki, że to ona właśnie ma być gwiazdą tej imprezy, dajmy jej więc odrobinę zabłysnąć. Dużą gamę kolorów musimy jednakże wyeliminować. No dobrze, trzeba wybrać jakieś inne, dwa różne!, bo nie wypada ubrać dwóch sukienek w tym samym kolorze. To tak, jakby mieć tylko jedną, a nie o to nam chodzi. Sukienki nie mogą też być za krótkie, zbyt obcisłe (i tu już nie tylko z powodów estetycznych i etycznych, ale także trzeba pomyśleć o ogromnej ilości jedzenia i alkoholu, na które po miesiącu głodówek rzucimy się jak wygłodniałe wilki), odsłaniające zbyt wiele naszego ciała. Skromne, stonowane, ale nie daj Boże - nudne!, podkreślające naszą urodę, lecz nie przyćmiewające blasku Pary Wieczoru.

Sukienka potrzebuje też butów. Dwie sukienki = dwie pary. Istny koszmar! A ile pieniędzy! Nie, nie, nie, jedna para musi wystarczyć! Ale jak tu dobrać kolor komponujący się z obiema kreacjami? Istna zagwozdka, wojskowe plany taktyczne to przy tym pikuś! Potrzebna też będzie torebka na takie drobiazgi jak chusteczki na otarcie łez, telefon, bez którego świat przecież się zawali, bo przecież bez naszej kontroli Obama na pewno wywoła III wojnę światową, puder, tusz do rzęs, róż, szminka coby w połowie imprezy szybko makijaż poprawić... Nie zapominajmy, że dodatki w tym samym kolorze są już passé!

Makijaż i włosy, manicure, pedicure... Po pierwsze Sephora, a tam tylko dzięki promocji 3 w cenie 2 zostawiamy 130 zł, bo inaczej należałoby jeszcze doliczyć 45 zł za ten zupełnie zwyczajny błyszczyk. Fryzurę trzeba będzie wykombinować samemu, zgodnie z zasadą "Nigdy nie ufaj fryzjerowi z wioski daleko na wschodzie". Kupić lokówkę? A może koczek? A gdyby tak warkocz spleść...?

Tydzień przed weselem usilne powstrzymywanie apetytu, w końcu na weselu trzeba wyglądać na zagłodzoną... eee, szczupłą i powabną rzecz jasna! Ech, kogo próbujemy oszukać...? Przecież przez tydzień co najwyżej humor stracę, nie kilogramy!

#2

Ćwierć wieku brzmi dumnie. O wiele lepiej, dostojniej niż zwykłe 25 lat. Rodzice mają rocznicę ślubu, nie byle jaką, bo już srebrną!, a ich córka, moja przyjaciółka, pomaga w przygotowaniach i zastanawia się, gdzie tu znaleźć partnera na imprezę?
Obchody rocznicowe również odbywały się w dniu wczorajszym. Cały tydzień skontaktowanie się z moją kumpelą graniczyło z cudem. Zajęta przygotowaniami i pilnowaniem, aby wszystko było jak należy, próbuje rozwiązać swój własny, mały problem. Jeśli pojawi się sama - najgorsza opcja, tylko w ostateczności - będzie się czuła jak stara panna, w oczach rodziny będzie starą panną, co w efekcie da jej do zrozumienia, że właściwie to jest starą panną i nieudacznicą. Ambitne studia, lekcje śpiewu, gry na pianinie, umiejętność pociągania smyczkiem po strunach skrzypiec, liczne zdolności manualne przecież nie grają tu żadnej roli, wszyscy wiedzą, że jak baba nie ma faceta to coś z nią nie tak.

Najlepiej przyjść z kimś, z kim łatwo się gada i przyjemnie jest przebywać. No ale przecież przyjaciółki ze sobą nie weźmie, co by ludzie pomyśleli???

Kandydaci płci męskiej: z rodziny - odpada, to prawie tak, jak przyjść samemu. Kolega - a nóż sobie pomyśli, że to propozycja na coś więcej? Przyjaciel gej, o którego orientacji tylko my wiemy - opcja idealna, ale niestety najczęściej pojawiająca się tylko w serialach. Pada więc na kolegę.

Kolega musi być wyższy, w końcu te dziesięciocentymetrowe szpilki nie będą się dłużej marnowały w szafie. Przystojny, ale nie przesadnie, coby nie był rozchwytywany przez dalsze kuzynki, ani też zbyt zadufany w sobie. Dżentelmen, ale nie nadskakujący nam przy każdej najmniejszej okazji, przecież potrafimy dać sobie radę. Ktoś znajomy większej grupie gości, żeby nie trzeba było go niańczyć i wprowadzać do towarzystwa. Żeby czuł się swobodnie i żebyś Ty mogła się zrelaksować. Niezbyt nachalny, ale też nie traktujący partnerki jak powietrze. I nie może mieć obiekcji co do motywu imprezy, jakim jest Amerykańska Preria!

#3

Znów sobota, 21. dzień września, miasto ponad 100 km pod stolicą wielkopolski. Grupa ludzi w kościele, czekają na Młodą Parę, aż wejdą główną nawą kościoła przystrojonego specjalnie na tę okazję. I ja, zastanawiająca się - co ja tu do cholery robię?

Mała retrospekcja: jest sobota rano. Zwlekam się z łóżka, wychodzę z pokoju i już, już mam włączyć światło w łazience, gdy na korytarzu łapie mnie tato. "Pojedziesz z mamą na to wesele? Bo ja źle się czuję"; kaszel na potwierdzenie swych słów, a dla lepszego efektu jeszcze głośne dmuchanie nosa. 

OK, nie ma sprawy.

Przecież nie pozwolę, aby mama jechała sama. Zbyt dobrze wiem, jak to jest "bawić się" samotnie na imprezie na cześć pewnej pary, w otoczeniu innych par. Rodzina niezbyt mi co prawda znana, pan młody widziany przeze mnie wcześniej ledwie raz. Ale sytuacja mojej mamy niewiele lepsza. Babcia jechać nie chce, choć ona najbardziej by się w tym towarzystwie, w tej sytuacji odnalazła. Nie chce, bo u fryzjera nie była i już nie zdąży, w ogóle przecież się nie przygotowała, nie nastawiła psychicznie, no nie, bo nie i koniec. Biorę więc sprawy we własne ręce. Plan - umyć włosy (jak codziennie), wysuszyć (jak każdego dnia, gdy jest zbyt zimno aby same wyschły), rozczesać (jak za każdym razem, żeby kołtun jeden wielki mi się na głowie nie zrobił; makijaż ten sam co normalnie, tusz na rzęsy, kreska czarną kredką, odrobina podkładu. Sukienka jakaś w szafie wisi, Bogu dzięki, że na początku wakacji postanowiłam ją zwęzić i wreszcie dobrze na mnie leży. Czarne buty na obcasie, ostatni (zarazem jedyny) raz noszone rok temu, wyglądają na nowe, a nawet jeśli nie, to ja się tym przejmować nie mam zamiaru. Kolczyki akurat dwa dni wcześniej zakupione, choć zupełnie nie w związku z żadną okazją. I voilà, outfit gotowy, partner (a właściwie partnerka-rodzicielka) wyszykowana, spontaniczne zaliczenie ślubu i wesela - jest!


Trzy historie, trzy dziewczyny, jeden dzień, podobne sytuacje, lecz zupełnie różne punkty widzenia. 
Dla porównania i do przemyślenia ;)

piątek, 13 września 2013

Bezrobocie

W ciągu roku marudzisz, że nie masz na nic czasu. Codziennie budzik zrywa Cię z łóżka o nieludzkiej godzinie, zmuszasz się, żeby zawlec się do łazienki, a później do kuchni. Czeka Cię kolejne kilka godzin, tak bardzo podobnych do dnia wczorajszego. I tego przedwczoraj. No dobra, całego tygodnia. Albo, bardziej już dosadnie i zgodnie z realiami - wszystkich Twoich dni, odkąd podjęłaś decyzję, iż chcesz pracować. Jedynym światełkiem w tunelu są weekendy, pierwszy dzień miesiąca i wiążąca się z nim wypłata oraz wakacje.

A gdyby tak wakacje trwały cały rok?

Czyż to nie kusząca propozycja? Wstawanie, o której Ci się żywnie podoba. Balowanie do późnej nocy, lub raczej wczesnego ranka. Relaks przez cały dzień. Wreszcie przeczytam tę stertę książek, które dostałam w ciągu ostatniego roku! Wreszcie obejrzę te wszystkie filmy, którymi tak zachwycają się moi znajomi oraz tymi, które uzbierały tak wspaniałe recenzje na Filmwebie! Zacznę o siebie dbać, zacznę biegać, przestanę jeść chemiczne kompozycje, które na co dzień z braku czasu odgrzewam w mikrofali. Nauczę się gotować, zainstaluję i ukończę ten kurs językowy, który dostałam kiedyś na gwiazdkę. Namaluję coś, albo nie! Napiszę książkę! Nauczę się grać na jakimś instrumencie, w końcu zawsze o tym marzyłam. Gruntownie posprzątam swoje mieszkanie, wyrzucę śmieci, które przez lata nagromadziły się w szafkach, posegreguję ciuchy na te noszone, już nienoszone, ale dobre (oddać na Czerwony Krzyż!) i te do wyrzucenia. Pojadę za granicę, zwiedzę cały świat...!

Wreszcie nadchodzi ten dzień - rzucasz wszystko i pędzisz do domu, na kartce papieru spisujesz swoje marzenia zamieniając w plany. Przyszłość ma smak drinka z palemką, świetlista jak Słońce w samo południe przy bezchmurnym niebie. Świat należy do Ciebie, w końcu wreszcie masz na wszystko czas!

Mija miesiąc i robisz rachunek sumienia - nie jest tak źle, przeczytałaś kilka książek, obejrzałaś parę filmów z listy, spotkałaś się z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, poszłaś kilka razy na imprezę i balowałaś do rana. Dwa razy poszłaś biegać - całkiem dobrze jak na początek! Wszystko wygląda obiecująco! Co prawda jeszcze nic nie ugotowałaś, ale już obejrzałaś jakiś program o zdrowym odżywianiu i wiesz już, na co powinnaś zwracać uwagę przy zakupie żywności. Kupiłaś nową sukienkę, choć do tej pory chodziłaś tylko w spodniach i to zawsze długich - w końcu wakacje to czas szaleństw! Na weekend pojechałaś do stolicy, nigdy tam nie byłaś, a od czego lepiej zacząć wielkie podróże, jeśli nie od własnego podwórka?

Patrzysz na listę, którą sporządziłaś miesiąc temu. Sprzątanie, nauka języka, gry na instrumencie, napisanie książki... OK, na to mam jeszcze czas, przecież nic mnie nie goni! 

Po kolejnych dwóch tygodniach zaczynasz czuć coś dziwnego. Kolejne książki odhaczone, podobnie jak i filmy, jednak powoli tracisz cierpliwość do życia życiem fikcyjnych bohaterów. Wątroba odmawia współpracy i nie jest w stanie przyjąć ani grama alkoholu, ale to nawet dobrze, w końcu miało być zdrowe odżywianie. No tak, tylko z tym jest pewien problem, bo ilekroć przechodzisz obok tej cukierni na rogu, Twoje zmysły zostają odurzone wspaniałym zapachem i wyglądem wypieków. Marchewka ani kalafior nigdy nie wyglądały tak apetycznie, jak ten piękny ekler polany czekoladą. Wchodzisz do domu sfrustrowana brakiem silnej woli i rozglądasz się dookoła. Posprzątasz jutro, w końcu jutro też jest dzień. Nie masz nastroju do nauki języka, ani weny do pisania. Wiesz, że Twoja przyszła książka już siedzi gdzieś tam, głęboko w Twojej głowie i prędzej czy później z niej wyjdzie, nie ma sensu wszystkiego przyspieszać i robić byle jak.

Powoli czujesz, że chyba zaczyna Ci się nudzić. Nie, to przecież niemożliwe! Dzwonisz do przyjaciół. 
- Wiesz, obiecałam mamie, że do niej dziś pojadę i zostanę do końca tygodnia.
- Niestety, jestem w pracy, nie dam rady.
- Umówiłem się z tą ekstra laską, nie mogę tego odwołać, sorry!
- Hmmm, wiesz co, jestem trochę nie przy kasie, jeśli wiesz, co mam na myśli, muszę zacząć oszczędzać i przestać stołować się na mieście.

Ostatnie uwaga dziwnie odbija się echem po Twojej głowie. Wiedziona złym przeczuciem, otwierasz laptopa i wstrzymując oddech logujesz się na stronie banku, w którym założyłaś konto. Ciarki przechodzą Ci po plecach, gdy widzisz sumę niewiele różniącą się od okrągłego zera. Co teraz? Co teraz?! Przecież nie zadzwonisz z płaczem do rodziców, żeby wybulili kilka stów na Twoje plany, których spełnienie i tak nie pozwoli Ci w najbliższym czasie na oddanie zaciągniętej pożyczki. Jesteś już dorosła, nie chcesz przecież żeby sterani rodzice łożyli na Ciebie jak na nastoletnie dziecię. Masz dumę, godność, nie chcesz czuć się od nich zależna!

Kolejne dni mijają, a Ty masz wrażenie, że szlag jasny Cię zaraz trafi. Nie zrobiłaś nic konstruktywnego, z nikim się nie widziałaś, nigdzie nie pojechałaś. Nic też nie zarobiłaś, a niedługo przyjdą rachunki. Czas się dłuży - wiesz, że powinnaś jakoś go wykorzystać, ale nie masz siły. To chyba przesilenie jesienne (istnieje w ogóle coś takiego??). Nie widzisz sensu w sprzątaniu, przecież i tak nikt tu nie przychodzi. Kręcisz się w tę i z powrotem, przytłoczona uczuciem beznadziei. 

Boże, moje życie nie może tak wyglądać! Zwariuję!

I wtedy myślisz, jak to dobrze było mieć pracę. Mieć codziennie kontakt z tymi ludźmi, z którymi mogłaś ponarzekać na wymagającego szefa, czy polityczne bzdury wygadywane przez reporterów w telewizji. Zaczynasz tęsknić do dni, które były wypełnione od A do Z i ledwo starczało Ci czasu na sen. Myślisz o tym, że wtedy miałaś jakiś cel - awans, podwyżkę, uzbieranie pieniędzy na wakacje - a teraz masz wakacje non stop i już nie jest tak kolorowo. Zrobiłaś się leniwa, brak Ci motywacji, potrzebujesz kopa do działania, ale sama nie potrafisz go sobie wymierzyć.

Któregoś dnia wybuchasz! Koniec, koniec z tym życiem w zawieszeniu! Koniec z nijakimi dniami spędzonymi na kanapie! Z tym byle jakim czasem przeciekającym Ci przez palce!

W Internecie szaleńczo poszukujesz ofert, dzwonisz do znajomych ze starej pracy, obdzwaniasz wszystkich, którzy mogliby Ci pomóc. Wreszcie czujesz się Panią swojego losu, wreszcie czujesz, że COŚ ROBISZ.

Mija miesiąc. Twoje zdeterminowanie, a może raczej desperacja, dało owoc w postaci stałej posady. Znów pobudka wcześnie rano, znów codzienna rutyna, ale nagle zauważasz, że im więcej masz zajęć, tym lepiej organizujesz sobie czas. W weekendy spotykasz się ze znajomymi, idziecie coś zjeść na mieście, trochę się pobawić, wreszcie masz na to pieniądze. Podczas długiego weekendu jedziesz pociągiem do Berlina, bo blisko, a masz tylko cztery dni. Ale tyle wystarczy.

Wreszcie czujesz, że po coś zostałaś stworzona, masz jakiś mały, mikry wręcz wkład w funkcjonowanie tego świata, ale zawsze lepsze to niż nic. Już wiesz, że wieczne wakacje nie są dla Ciebie. I w pełni pojęłaś, dlaczego negatywnie nacechowane słowo "bezrobocie" dosadniej je określa.

sobota, 7 września 2013

Oczko

Tak jest, od wczoraj mogę oficjalnie wypić drinka w amerykańskim klubie lub też odwiedzić kasyno. Biorąc pod uwagę fakt, że raczej nie piję (posiadanie samochodu ma swoje dobre i złe strony), hazardem gardzę, a do USA w najbliższym czasie się nie wybieram, raczej nie mam z czego się cieszyć. Ot, kolejny rok poszedł w niepamięć, a ja postarzałam się o kolejne 365 dni.

Czyż to nie dobra pora na małe podsumowanie? Spokojnie, nie mam zamiaru skrótowo opisywać teraz wydarzeń z całych dwudziestu jeden lat mojego życia ;) Wystarczy mi sam ostatni rok.

Nie zbiłam fortuny, nie uratowałam grupy zakładników z rąk grupy terrorystycznej, nie spotkałam żadnej publicznie znanej osobistości, nie stałam się sławna. Nie odkryłam lekarstwa na raka, nawet nie napisałam jednej wartościowej pracy naukowej. Cały czas mieszkam z rodzicami i nawet o krok nie zbliżyłam się w kierunku ustabilizowania swojego życia uczuciowego.

Coś jednak się zmieniło. Zmieniłam się ja sama. Albo przynajmniej odkryłam to, co wiele lat umykało mojej uwadze. Wreszcie zaczęłam słuchać samej siebie. Wreszcie zaczęłam w jakimś stopniu szanować siebie jako osobę. Zaczęłam liczyć się ze swoim zdaniem i walczyć o swoje. Przestałam przejmować się tym co ludzie powiedzą. Koniec z zasłoną milczenia. Chociaż nie oznacza to, że mówię co mi ślina na język przyniesie. Zawsze zastanawiam się, czy to co mówię jest konstruktywne, wnosi jakąś wartość w rozmowę i nikogo nie rani. Bo taka wypowiedź ma najwyższą wartość. Przestałam na siłę robić rzeczy, które robić należy, bo tak wypada i tego od nas oczekuje społeczeństwo. Mimo naporów, nie idę ślepo tam, gdzie nie chcę. Przykład? Kilka. Nie chodzę do kościoła, choć wychowuję się w środowisku w większości praktykujących rodzin katolickich. Decyzja ta nie jest formą nastoletniego buntu - w końcu nie jestem już nastolatką; co więcej, to właśnie po wyjściu z drugiej dekady mojego życia zauważyłam, że owa Wspólnota, a już szczególnie jej duchowi przywódcy stanowią dla mnie grupę, od której pragnę oddzielić się grubą kreską. 

Na studia medyczne poszłam z pragnieniem wykształcenia się na lekarza sądowego. Przez pierwszy rok studiów i znaczną część drugiego twierdziłam jednak, że nie wiem, jaka specjalizacja by mnie ewentualnie interesowała. Dlaczego to robiłam? Bo ilekroć ktoś ze znajomych czy rodziny usłyszał, iż dostałam się na medycynę i pytał "No a potem...? Kim będziesz?" na moją odpowiedź robił wielkie oczy, po czym komentował. A komentarze te nie wyrażały przychylności w stosunku do mojej decyzji, więc po jakimś czasie stwierdziłam, że nie chcę tego słuchać i przestałam dzielić się swoimi planami.
Jednak podczas tegorocznych praktyk w przychodni zrozumiałam, że nie mogę żyć tak, jak wymagają tego ode mnie czy chcą tego inni. To moje życie, do cholery! Tylko ja mam prawo o nim decydować! To ja do końca swoich dni będę musiała znosić konsekwencje podjętych przeze mnie decyzji. I wolę żałować czegoś, co zrobiłam ze swojej własnej woli, niż czegoś co zrobiłam, bo tak wypadało, albo na to liczyli moi znajomi/rodzina.

Powoli zaczęłam się też przekonywać, że może jednak ludziom na mnie zależy. Moje poczucie własnej wartości w oczach innych ludzi jest dość mocno zaniżone i zdaję sobie z tego sprawę. Zawsze mam wrażenie, iż ludzie z mojego otoczenia traktują mnie jak chwilowy kaprys. Wiem na pewno, że w przypadku mojej śmierci w żałobie pogrążyłaby się moja najbliższa rodzina plus trzy osoby - przyjaciółki z podstawówki i gimnazjum, które są dla mnie jak prawdziwe siostry i bez których nie wyobrażam sobie żyć. Reszta ludzi, w środowisku których na co dzień przebywam, mimo że wielu z nich bardzo lubię i czuję się do nich przywiązana, nie daje mi odczuć, że odwzajemnia moje uczucia. Ale to może wynikać z faktu, że ja sama bardzo dobrze ukrywam to, co dzieje się w mojej głowie i sercu.

Aż nagle wczoraj, w moje urodziny, odezwała się do mnie niegdyś jedna z najbliższych mi osób, z którą kontakt nagle gwałtownie się urwał i od miesięcy panowała cisza. Myślałam, że to ja coś zrobiłam źle, może ja się zmieniłam. Może po prostu znudziłam się tej osobie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, iż ludzie rzeczywiście traktują mnie jak jeden z elementów wystroju wnętrz. Nie chciałam się narzucać, a ostatnie nasze kontakty przed zupełną ciszą dawały mi odczuć, że to właśnie robię. Że jestem już intruzem, a nie tylko dodatkiem do rozmów czy pasażerem na gapę przy stole w kawiarni. 

I tak sobie myślałam i utwierdzałam się w tym przekonaniu, powoli zresztą tracąc zainteresowanie całą tą sprawą, po czym przyszła wcześniej przeze mnie wspomniana wiadomość. A w niej przyznanie, że ta osoba za mną tęskni i chciałaby się spotkać. Choćby tylko na piwo, tak po prostu, żeby pogadać. Bo nie chciałaby, aby nasza znajomość tak się skończyła. Ten jeden SMS nie tylko mnie ucieszył, ale sprawił, że moja dość marna samoocena skoczyła oczko wyżej.

Jaka jest pionta tego wywodu? Otóż, Moi Drodzy - każdy z nas ma jedno życie. Każdy z nas ma swój określony czas, który może wykorzystać jak mu się żywnie spodoba. Czy warto w związku z tym zakuwać się w kajdany i dobrowolnie stać się więźniem konwenansów i przekonań innych ludzi? Czy warto patrzeć na siebie przez pryzmat osób stojących z boku? A może warto w końcu powiedzieć sobie To moje życie i tylko i wyłącznie ja powinienem o nim decydować? Czas, abyśmy zaczęli odkrywać siebie, robić to na co mamy ochotę. Nie dać się stłamsić, odkrywać swoje talenty i je rozwijać. Uwierzyć w siebie i w to, co się robi. Wtedy dopiero będziemy szczęśliwi z czasu, jaki spędzimy na Ziemi.

W związku z tym podjęłam jeszcze jedną, bardzo ważną dla mnie decyzję. Postanowiłam przedstawić Wam, mojemu skromnemu gronu czytelników, moją pracę, której poświęciłam dobry kawałek mojego wcale nie tak długiego życia. W poprzednich dwóch postach (Będę pisarką! i Chcesz być pisarką...?) przyznałam się do napisania dwóch książek. Poniżej wkleję linki do ich opisów w serwisie lubimyczytac.pl , a jeśli kogoś zainteresuje ich treść - zapraszam do czytania ;) Są one niestety dostępne tylko w wersji elektronicznej, ale dzięki temu są tańsze i mają okazję trafić do szerszego grona odbiorców. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, jak powstały - zapraszam do przeczytania wspomnianych przeze mnie wcześniej postów. Nikogo nie namawiam do zakupu tych pozycji, jeśli jednak ktoś z Was którąś już czytał lub jest zdecydowany, żeby to zrobić proszę, aby podzielił się ze mną swoją opinią i ewentualną (ale konstruktywną) krytyką :)

 






















Po kliknięciu na obrazek wyskoczy nowa karta ze stroną danej pozycji.