poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Temat stary jak świat

Rzadko oglądam seriale – nie mam cierpliwości ani chęci poświęcania swojego uciekającego przez palce czasu na śledzenie ciągnących się jak flaki z olejem wątków, z których w efekcie nic nie wynika. Do zeszłego roku nie przepadałam nawet za oglądaniem filmów, bo wolałam chwycić książkę i przerzucić te kilkanaście stron, niż siedzieć przed ekranem telewizora bądź laptopa z wrażeniem, że właśnie bezpowrotnie uciekły mi dwie godziny z życia. Aż tu nagle nadszedł moment, w którym zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy – mimo, iż jestem w stanie rzucić nazwiskiem autora wymienionej przez kogoś książki czy też na odwrót, podać jeden z tytułów przez kogoś stworzonych, a nawet streścić fabułę nigdy danej pozycji nie czytając (tak, dość już siedzę w tej literaturze), nie rozumiem aluzji do postaci czy wydarzeń z klasyków filmowych!

I tak właśnie ustanowiłam początek zeszłorocznych wakacji początkiem mojej dość mocno opóźnionej w czasie przygody z kinem. Wiadomo, w wakacje nigdy nie ma się na nic czasu, więc szło mi to dość opornie. Wraz z nadejściem października sytuacja oczywiście wcale się nie poprawiła, wręcz diametralnie pogorszyła i tak aż do nadejścia Bożego Narodzenia. Niemniej w tym czasie zdążyłam zauważyć pewien schemat, który tak właściwie rzadko kiedy zostaje pominięty w produkcji filmowej. W literaturze zresztą też, aczkolwiek tu jestem w stanie znaleźć przynajmniej jedną pozycję z półki nad moją głową nie poruszającą tego wątku. Po prostu w półtoragodzinnym filmie o wiele szybciej wypływa on na wierzch. A jest nim oczywiście najstarszy na świecie wątek – wątek miłosny.

Każdy niemal główny bohater ma jakąś swoją wielką miłość, przyszłą, przeszłą czy teraźniejszą. Zawsze w tych pełnych zadumy momentach myśli naszego bohatera wędrują w kierunku owej ukochanej osoby. Albo chociaż zwraca on swój wzrok na leżącą obok w łóżku postać. Ewentualnie klepnie w tyłek i puści oko.

No dobra, to ostatnie można skreślić.

W każdym razie, back to the business. Miłość. Ta druga osoba. Ktoś kto oddaje nam wszystko, co posiada i któremu my dajemy wszystko, co mamy najcenniejszego – siebie. Miłości poświęcono niezliczone ilości piosenek, wierszy, utworów, prozy, dzieł malarskich, obrazów ruchomych, nie wiem czego jeszcze… I zastanawia mnie jedno – dlaczego? Po co?

Wiadomo, seks się zawsze sprzeda. A publika lubi mieć wrażenie, iż to czym karmi swój mózg ma jakieś głębsze znaczenie. I ta-da! Przecież jednym z najwyższych uczuć ludzkich jest miłość. Do tego w jakimś stopniu wiąże się z seksem. No to wpakujmy ją do scenariusza! Sukces kasowy gwarantowany.

A ja się pytam – serio? Serio mam uwierzyć, że jakiś bad-ass mający wszystko totalnie w dupie, nie zawracający sobie uwagi przepisami, uczuciami innych, nie posiadający zasad, mięknie na widok jakiejś laski? Nagle robi się potulny i posłuszny, wszystko co robi w pewnym sensie robi dla niej? Bitch, please!

Kobieta mająca u swoich stóp cały świat, rekin businessu, góra lodowa, topnieje na widok przystojnego, niezbyt rozgarniętego ogrodnika sąsiadów i postanawia oddać mu wszystko co posiada? Całe życie pożerała większych od siebie, a tu nagle bum!, strzała Amora, jajniki szaleją, chcę mieć z Tobą dziecko i wieść proste życie na wsi? Really?!

OK, przyznaję, że to ostatnie jest już bardziej prawdopodobne – kobiety w końcu są dość nieobliczalne ;)

Jak widać bajki najlepiej schodzą z półek wystawowych, a grupą docelową wcale nie są widzowie w przedziale wiekowym 6-16. Każdy facet chciałby być taki jak ten na ekranie, każda kobieta chciałaby mieć takiego macho, który tylko jej pokazuje swą łagodną stronę. I oczywiście jest jej zawsze wierny.


Pewnie to tylko ze mną jest problem. Bo ja jakoś tego nie kupuję.