wtorek, 30 kwietnia 2013

Seriale, czyli co zdarza mi się obejrzeć



Rzadko oglądam telewizję – jeśli już mam czas, to wolę poświęcić go na czytanie lub sport. Dlatego też nie jestem fanką wielu seriali. Jest jednak kilka, dla których jestem w stanie rzucić wszystko, usiąść przed TV i oglądać do upadłego. Uwierzcie mi, że skoro program telewizyjny jest w stanie zmusić mnie do sięgnięcia po pilot to znaczy, że musi być naprawdę dobry. Postanowiłam podzielić się z Wami moimi ulubionymi pozycjami – część już pewnie znacie, ale może uda mi się zachęcić Was do obejrzenia innych? (W tytule serialu - link do jego strony na Filmwebie).


Fanką postaci wymyślonej przez sir Arthura Conan Doyle’a jestem od tak dawna, że nawet nie mogę sobie dokładnie przypomnieć od czego zaczęła się moja fascynacja. Na mojej półce z kryminałami znajdziecie z pewnością pozycje napisane przez tego autora. Sherlock Holmes to mój ideał jeśli chodzi o spostrzegawczość i styl życia. Nie obchodzą go pieniądze, potrafi odciąć się od uczuć, zachować zimny umysł i analizować. Tak, właśnie tej trafnej analizy każdego szczegółu mu najbardziej zazdroszczę. 

Do tej pory widziałam wiele mniej lub bardziej udanych ekranizacji opartych na powieściach o słynnym detektywie i jego wiernym kronikarzu. Do tej pory najbardziej ceniłam sobie serial z lat osiemdziesiątych, w której główną rolę grał Jeremy Brett. Była to zarazem najwierniejsza ekranizacja, jaką widziałam. Jeśli chodzi o filmy o Sherlocku reżyserii Guy’a Ritchiego z Robertem Downey’em Jr w roli Homesa z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to nie jest prawdziwy Sherlock. Tak naprawdę poza tytułem filmu i nazwiskami bohaterów ta produkcja nie ma nic wspólnego z postacią wykreowaną przez Conan Doyle’a. Dlatego też bardzo mnie to denerwuje – mam wrażenie, że pan Ritchie chciał zarobić kupę kasy na sławnym nazwisku głównego bohatera. Typowa amerykańska superprodukcja, dużo akcji, szczypta seksu, wielki budżet i ogromna praca grafików komputerowych – nie, stanowczo nie w moim guście.

Niedawno natknęłam się na serial „Sherlock” produkcji BBC. I chociaż akcja toczy się w świecie współczesnym, listy zastępowane są krótkimi wiadomościami e-mailowymi lub SMSami, a Holmes na miejsce zbrodni dojeżdża taksówką, a nie dyliżansem – jestem pod ogromnym wrażeniem tego dzieła! Dbałość o najdrobniejsze szczegóły, charakter Holmesa (choć nie do końca pokrywa się z pierwowzorem, a bardziej przypomina mi dr. Housa), genialni aktorzy, świetna reżyseria i współczesny Londyn to właśnie przepis na sukces. Od razu powiem, że pomysł przeniesienia postaci najsławniejszego detektywa w czasy współczesne na początku nie przypadł mi do gustu i dlatego tak późno (czyli w minioną niedzielę) zainteresowałam się tym serialem. Efekt był taki, że tego właśnie dnia obejrzałam trzy półtoragodzinne odcinki – czyli całą pierwszą serię.



Klimat prawdziwej Anglii w nieistniejącym hrabstwie Midsomer. Detektyw Barnaby (do sezonu 14. jeśli dobrze pamiętam – Tom, w następnych sezonach już zastąpiony przez swojego kuzyna Johna) wraz ze swoim pomocnikiem rozwiązują sprawy różnych morderstw, niekiedy naprawdę zawiłych i tajemniczych. Uwielbiam ten serial ze względu na świeże, nietuzinkowe pomysły, bardzo dobre wykonanie, niesamowite zdjęcia… Zawsze próbuję odgadnąć kto zabił (kilka razy nawet mi się udało), jednak to wcale nie jest łatwe. Trup ściele się gęsto jak na jedno hrabstwo, ale o tym przecież jest ten serial ;)



Hit lat ’80. i ’90. prosto z Ameryki. Emerytowana nauczycielka języka angielskiego, wdowa, żeby zająć czymś wolny czas pisze kryminały. Po pewnym czasie staje się bestsellerową autorką na miarę Agathy Christie czy P. D. James. Mieszka w małej, nadmorskiej miejscowości Cabot Cove, gdzie wszyscy dobrze się znają. Jessica Fltecher, gdyż tak właśnie nazywa się bohaterka, gdziekolwiek się nie znajdzie, zawsze natknie się na świeże morderstwo. Gdy Cabot Cove zostało już przez twórców wyeksploatowane do cna, akcja przenosi się w różne zakątki Stanów Zjednoczonych, dzięki czemu mamy okazję pozwiedzać razem z Jessicą różne zakątki tego ogromnego kraju. Nie jest to produkcja na miarę tych wcześniej przeze mnie wymienionych. Odcinek trwa ok. 45 minut, a w tym czasie dość trudno złożyć zawiłą fabułę. Dość często udawało mi się odgadnąć, kto zamordował – wiedza była oparta jedynie na jednej, góra dwóch poszlakach, ale jeśli było się wystarczająco skupionym nietrudno było je przegapić. Jedyne, co trochę zaczęło mnie denerwować po obejrzeniu wielu, wielu odcinków, to schemat końcowy: morderca przyznaje się do winy, wszystkie problemy bliskich Jessici rozwiązują się same, a ostatni kadr jest dość charakterystyczny, bo zawsze (może z wyjątkiem pierwszych dwóch serii) ukazuje śmiejącą się główną bohaterkę. W rolę autorki kryminałów wcieliła się Brytyjka, genialna Angela Lansbury. Przyznaję szczerze, że ten serial jest najbardziej wesoły i rodzinny ze wszystkich jakie oglądam/oglądałam, nawet mimo trupa w każdym odcinku ;)



Któż nie zna postaci słynnego belgijskiego detektywa Herculesa Poirot? Fani Agathy Christie nie powinni mieć żadnych wątpliwości, że gdyby służby policji były choć w połowie tak przenikliwe, jak szare komórki tego dla jednych śmiesznego, dla innych budzącego wielki podziw człowieka, zbrodniarze nie mieliby żadnych szans. Tak samo jak w przypadku Holmesa i tu powstało wiele ekranizacji. Moim osobistym i bezkonkurencyjnym faworytem w roli Poirota jest David Suchet. Mam całą kolekcję ekranizacji z jego udziałem i choć widziałam je wszystkie już po kilka razy, nigdy mi się nie nudzą. Szczególnie te nowsze odcinki mają niesamowity klimat, aż chce się patrzeć. Żadna inna produkcja nie wpasowała się tak dobrze w powieści Agathy Christie – raz zobaczycie Sucheta w roli belgijskiego detektywa i już zawsze będziecie kojarzyć ich wzajemnie. Czasami zastanawiam się, czy to Suchet był stworzony do roli Herkulesa, czy Herkules stworzony dla Sucheta? Naprawdę gorąco polecam.


Oto moje pierwsze cztery propozycje. Pisząc tego posta stwierdzam, że muszę go podzielić na dwie części, bo nie będziecie w stanie przeczytać tego za jednym zamachem ;) Miłego dnia!

źródło zdjęć: google.com

sobota, 27 kwietnia 2013

Women's Health - czy warto...?


Rzadko kupuję jakiekolwiek magazyny. Jeśli już, to jest to albo "Wiedza i Życie", albo "21. wiek", ewentualnie "Traveller" bądź "Voyager". Czasem uda mi się złapać nowy numer "Top Gear", który prenumeruje mój brat, i poczytać o samochodach. W większości jednak sobie odpuszczam - po co tracić pieniądze (8-11 zł, czasem nawet trochę więcej), skoro mam zbyt mało czasu na czytanie czegokolwiek, a wszystkie te informacje są i tak dostępne w Internecie? (OK, OK, nęci mnie magazyn "Nature", jednak cóż, cena wysoka, a nie wiem, czy i z moim fachowym angielskim coś bym zrozumiała ;)).

Jeśli natomiast chodzi o gazety typu Cosmopolitan, JOY, SHAPE, Avanti i co tam jeszcze "typowo kobiecego" - omijam szerokim łukiem! Te gazety oprócz zdjęć nie zawierają w sobie żadnej (a tym bardziej wartościowej) treści.

Muszę jednak przyznać, że dla kobiet lubiących sport i bycie fit na naszym rynku wybór wśród magazynów fitnessowych nie istniał. Prym wiódł wspomniany przeze mnie już SHAPE, któremu jednak daleko do miana magazynu fachowego. Aż w końcu wczoraj w kioskach pojawił się (jedyny póki co) poważny konkurent: Women's Health!

Z ciekawości poszłam do kiosku na Dworcu Głównym i kupiłam jeden egzemplarz. Po przejrzeniu całości i przeczytaniu większości artykułów postanowiłam podzielić się z Wami pewnymi uwagami, które pojawiły się w mojej głowie w trakcie lektury tegoż magazynu.

A czy student medycyny też się tu zalicza? ;)
Nie będę ukrywać - męska wersja gazety (Men's Health) bardzo przypadła mi do gustu i długo nie mogłam odżałować, że płeć piękna musi zadowalać się jedynie odmóżdżającymi, kolorowymi pisemkami. Dlatego miałam (nadal mam) dość spore wymagania od Women's Health. Może zacznę od plusów: oczywiście, jest trochę artykułów o zdrowym odżywianiu, dietach, fizjologi organizmu oraz, rzecz jasna, ćwiczeniach. No, ale to w końcu gazeta o zdrowiu, na co wskazuje już sam tytuł. Pozytywnie zaskoczyły mnie też porady na różne zdrowotne przypadłości (moim okiem - dość fachowe, jednak żadna nie zastąpi wizyty u lekarza!), a także często pojawiające się zachęcenia do zrobienia konkretnych badań (np. poziomu TSH we krwi - bardzo ważne badanie!) oraz wizyty u konkretnego specjalisty. Informacje z reguły są poparte naukowym źródłem - czy to opinią eksperta w danej dziedzinie, czy badaniami naukowymi. Chociaż tak naprawdę nie mamy pewności, czy ów "specjalista" rzeczywiście posiada rzetelne informacje poparte solidnymi dowodami naukowymi. Tutaj już musimy zaufać redaktorom czasopisma, ewentualnie kto bardziej dociekliwy może poszukać potwierdzenia danych informacji w innych źródłach.

Ogółem z większością stawianych przez autorów tez bym się zgodziła. Podoba mi się również zachęcanie do choćby najmniejszych i najprostszych przejawów aktywności fizycznej - niemal każdy sposób "ruszenia tyłka" jest zbawienny dla naszego zdrowia. Stosunkowo dużo tu przepisów posiłków o niewygórowanej trudności (choćby w samym zdobyciu składników) plus przykłady ćwiczeń do wykonania nawet w domu (aczkolwiek większość z nich dobrze już wszystkim znana).

Jeśli chodzi o minusy, to tu bym miała trochę więcej do powiedzenia.

Fragment artykułu o hormonach
Liczyłam na bardziej profesjonalną treść. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, iż ten magazyn został znów zbudowany na bazie Cosmo, JOY'a czy SHAPE'a. Podobny, niewysublimowany sposób podawania ogólnie dostępnych i większości znanych informacji, w dodatku okrojonych oraz raczej skrótowych. Więcej zdjęć i reklam niż samego wartościowego tekstu. Tytuł artykułu o potrzebie spożywania tłuszczy (rozwalony na całą osobną stronę) sugeruje dużą ilość przydatnych, może nawet innowacyjnych informacji; rzeczywistość okazuje się przerostem formy nad treścią. Znalazłam również nieścisłości, które mnie, jako osobę studiującą medycynę, czyli po kursie anatomii, fizjologii i biochemii chociażby, strasznie irytowały.

(Ludzie błagam, wbijcie sobie do głowy - nie ma "dobrego cholesterolu HDL" ani "złego cholesterolu LDL"! Cholesterol jest tylko jeden, a HDL i LDL to lipoproteiny, związki składające się z białek i tłuszczy, które różnią się między sobą właśnie zawartością tych elementów. Obie te frakcje lipoprotein mają swoje zadanie w organizmie człowieka i obie są nam do życia potrzebne! Szerzej o tym może napiszę kiedy indziej).

Kolejny minus za hipokryzję. W jednym z artykułów czytamy, że produkty z napisem "light" tak naprawdę wcale nie są zdrowe (100% racji). Ale już kilka stron dalej widzimy reklamę na pół strony, w której ogłasza się firma produkująca żywność light! Ja wiem, że reklama to pieniądze, ale są pewne granice dobrego smaku...

Myślę również, że przydałaby się rubryka z modą sportową, nowościami, innowacyjnymi technikami i obiektywnym spojrzeniem co warto kupić, a co jest zwykłym bublem do obdzierania ludzi z pieniędzy. Tak samo z recenzjami miejsc, w których warto ćwiczyć - nie mówię tu o zwykłych, osiedlowych siłowniach, ale np. Gimnazjonach czy choćby nowinką w Polsce, którą jest Reebok Crossfit - ponownie, czy jest to ciekawa forma, czy normalna hala ze sprzętem, tylko o niebo droższa.

Dodatek w magazynie
Uwag miałabym więcej, ale czas mnie goni. Niestety, Women's Health mnie rozczarował. Może to za sprawą wysoko postawionej poprzeczki przez męską wersję tego czasopisma? W każdym razie, liczyłam na pismo o byciu fit, stricte o sporcie i żywieniu - co, jak, dlaczego. I to nie o jednym rodzaju sportu (ciągle tylko cardio, cardio i fitness ewentualnie) ani powielaniu schematów żywieniowych. Mam wrażenie, że więcej na temat żywienia dowiedziałam się z podręcznika od biochemii czy fizjologii niż z tej gazety. Niemniej nie mogę zaprzeczyć, że jest to już źródło typowo naukowe.

Wiem jedno - raczej nie skuszę się na kupno nowego numeru. Acha, jeszcze uwaga co do "gwiazdy z okładki": pogodynka? Serio?? Bardziej myślałabym tu o jakiejś gwieździe sportu lub personalnej trenerce...


sobota, 20 kwietnia 2013

Moda na fit!

Według mądrych głów to właśnie wiosna, a nie pierwszy dzień Nowego Roku, jest naturalnym czasem podejmowania zmian w życiu. Natura budzi się do życia, a my razem z nią. Okazuje się, że właśnie wiosną łatwiej jest nam podjąć jakieś postanowienie i w nim wytrwać, niż czekać na sztucznie ustanowioną granicę "Od 1 stycznia". Stąd też prawdziwe oblężenie siłowni, fitness klubów oraz sklepów ze sprzętem sportowym następuje wraz z ociepleniem temperatury i wydłużeniem dnia. Również ja postanowiłam o siebie zadbać - od półtora roku nie ćwiczyłam systematycznie, jedynie "raz na ruski rok" odpalałam płytę z aerobikiem lub wsiadałam na rower treningowy. 
Jako osoba trochę lepiej uświadomiona na temat fizjologii ludzkiego ciała niż przeciętny Kowalski, postanowiłam podzielić się z Wami wskazówkami, które okażą się przydatne szczególnie dla sportowych nowicjuszy.

1) Ubiór


Tak naprawdę jeśli chcemy ćwiczyć nie potrzebujemy niczego innego niż silnej woli i motywacji. No dobra, wypadałoby jeszcze mieć dobre buty. A w przypadku płci pięknej - sportowy biustonosz.
Jeśli zamierzacie ćwiczyć jogę odpowiednie obuwie raczej nie będzie Wam potrzebne, a nawet może stanowić pewną przeszkodę, jako iż aśramy wykonuje się na bosaka ;) Co innego bieganie, aerobic, skakanka, czy jakiekolwiek ćwiczenia, podczas których skaczecie, podskakujecie i niemiłosiernie obciążacie swoje stawy skokowe oraz kolana. Buty to podstawa. Rynek zalany jest obuwiem sportowym różnego sortu, podzielone na kategorie uprawianego sportu, z różnymi ekstra-właściwościami i nowinkami. Jak wśród tego gąszczu znaleźć upragnionego Grala? Przede wszystkim dobrze się zastanówcie, jaka forma aktywności fizycznej najbardziej Was przekonuje. Następnie polecam skorzystanie z najpopularniejszego doktora na świecie: Google.com ;) Porad na temat dobrania odpowiednich butów znajdziecie naprawdę dużo, więc nie ma sensu, żebym udawała eksperta w tej dziedzinie i cytowała słowa innych. Mnie na przykład bardzo pomógł wpis na blogu Blondynki Marty H., kiedy zdecydowałam się na uprawianie joggingu.

Drogie Panie, szczególnie te o bujniejszych kształtach - podskoki w naszym przypadku nie obciążają jedynie nóg. "Podskakujący" biust może i dla niektórych wygląda atrakcyjnie, lecz dla kręgosłupa oraz włókien elastycznych w skórze jest (dosłownie) ciężkie wyzwanie! Uwierzcie mi, jako posiadaczka rozmiaru 65G (wg polskich producentów; Brytyjczycy zaliczają mnie do grona 60G) wiem coś na ten temat. Niezwykle trudno jest znaleźć prawdziwy sportowy biustonosz (podkreślam - biustonosz - nie top jedynie obejmujący biust, bez regulowanych ramiączek i specjalnego wyprofilowania!). Jedną z popularniejszych firm z bielizną sportową na rynku jest PANACHE. Niedawno zaopatrzyłam się u nich w taki właśnie stanik, jak widzicie na zdjęciu obok - po kilku intensywnych treningach aerobicu oraz sesjach biegania mogę potwierdzić, iż zasługuje na uznanie.

Dlaczego te dwie części garderoby są tak ważne? Jak już wspomniałam, skacząc, biegając, podskakując obciążamy nasze stawy i to nie równowartością naszej wagi. W zależności od podłoża, na którym ćwiczymy (im twardsze tym gorzej dla stawów) obciążenie wzrasta kilkakrotnie! Mając 20 lat poza jedno-, dwudniowym bólem goleni lub kolan nie odczujecie większych szkód. Spokojnie, Wasze błędy i zaniedbania wrócą do Was ze zdwojoną siłą bliżej wieku emerytalnego, kiedy wysiądą Wam kolana i nie będziecie w stanie wejść po schodach. A biustonosz? Czy któraś z Was chce mieć za kilka lat obwisły biust sięgający pasa? Przeciążenia podczas podskakiwania nieodwracalnie niszczą włókna elastyczne, odpowiadające za napięcie skóry. Jędrności piersiom nie przywróci już żaden masaż ani nawet najlepszy krem! Najlepiej kupować stanik w sklepie, nie przez internet. Trzeba go przymierzyć i wypróbować - poskakać w przymierzalni, zrobić kilka skłonów i sprawdzić, jak w tych sytuacjach zachowuje się biust. A profesjonalna brafitterka okazuje się w tym temacie niezastąpiona! (Tu znajdziecie listę sklepów w Polsce, gdzie możecie liczyć na taką pomoc - ja skorzystałam z oferty sklepu Yoshi i naprawdę jestem pod wrażeniem!).

Zdaję sobie sprawę, że zakup butów oraz biustonosza mogą zrujnować stan konta. Jednak jest to inwestycja w przyszłość - oszczędzi Wam konieczności chodzenia do lekarza z powodu bólu, kupowania drogich lekarstw, a także wielu niepotrzebnych cierpień. Cała reszta: oddychające bluzki, legginsy/spodnie odprowadzające wilgoć, frotki do ocierania twarzy z potu, to dobre, ale (nie niezbędne) dodatki.

2) Dieta

Słowo pułapka. Większość ludzi myśli, że dieta to określony czas, podczas którego delikwent żywi się ograniczoną ilością niskokalorycznego jedzenia w celu zgubienia paru kilogramów. Nic bardziej mylnego! Dieta to nasz codzienny sposób odżywiania, jadłospis całego naszego życia. Niestety, wszystkie efekty jo-jo wynikają właśnie z nieuświadomienia sobie tego jakże prostego faktu. Chcesz być fit? Chcesz schudnąć? Dukan, 1200 kcal, kopenhaska ani najnowsza pseudo-dieta 5:2 Ci w tym nie pomoże. No chyba, że liczysz na szybką i krótkotrwałą utratę wagi. Tylko zmieniając kompleksowo i na stałe swój styl żywienia jesteśmy w stanie osiągnąć trwały efekt. Popularne diety wymagają wyeliminowania z jadłospisu wielu składników, których nasz organizm potrzebuje i których się domaga. Bez nich stajemy się ociężali, zmęczeni, targają nami negatywne emocje, a towarzyszem pozostało jedynie złe samopoczucie, bo przyjaciele nie byli w stanie znieść naszego "bręczenia". Potem przychodzi moment, w którym organizm odłącza się od woli człowieka - biegniemy do lodówki, sami nie wiedząc dlaczego, wszystko dzieje się w ułamku sekundy - i już połowa zawartości rzeczonej lodówki ląduje w żołądku. Tak, tak, stąd właśnie bierze się kompulsywne objadanie. Taka sama jest przyczyna kolejnych niepowodzeń i szybkiego zarzucania popularnych "diet".

Wszystko jest dla ludzi, a przynajmniej wszyscy tak twierdzą. Są jednak pewne składniki, których powinniśmy unikać. Czytajcie etykiety - syrop glukozowo-fruktozowy, najekonomiczniejszy ze wszystkich "dosładzaczy", nie ma pozytywnego wpływu na zdrowie; co więcej, sprzyja on tyciu i rozwojowi cukrzycy typu II. Konserwanty, dodatki, barwniki - tego najlepiej się wystrzegać. Ekologiczna żywność jest droga i niekoniecznie tak dobra, jak ją opisują. Bez przesady, nie popadajmy w eko-fanatyzm! Niemniej, zawartość naszego talerza powinna być poddana surowej analizie.

Warto wiedzieć: na prawdziwej, dobrze zbilansowanej diecie człowiek nigdy nie jest głodny. Dlatego nie ufajcie pseudo-dietetykom zakazującym jedzenia po 18:00 czy twierdzącym, że 1000 kcal dziennie (najlepiej jeszcze pochodzące z liści sałaty i zielonego ogórka) zaspokoi Wasz organizm na tyle, aby dobrze i zdrowo funkcjonował.

3) Suplementy

Nawet ćwicząc po 2 godziny dziennie, 7 dni w tygodniu, nie dorobimy się bicka a'la Pudzian. Jeśli chodzi Wam o taki efekt będziecie musieli wspomóc się "białkiem", czyli chemicznym suplementem zawierającym komplet aminokwasów w odpowiednich proporcjach. Osobiście nie biorę żadnych suplementów (nie licząc magnezu, który polecam wszystkim ćwiczącym!, ponieważ zużycie magnezu przez organizm w trakcie treningu znacząco się zwiększa), dlatego nie mogę nic polecić. Za to zarzucę ciekawostką z tego tematu :)


Kumpela opowiadała mi, jak kilka lat temu dwóch jej znajomych postanowiło kupić na spółkę "białko". Jeden z nich w czasie brania tabletek chodził na siłownię, grał w squasha, jeździł na rowerze i ogółem dość intensywnie uprawiał sport. Drugi natomiast ciągle nie mógł znaleźć czasu na ruch, więc tylko przyjmował suplementy w nadziei, że i tak zrobią swoje.

Efekt? Pierwszy z nich rzeczywiście wyrzeźbił sobie mięśnie, natomiast drugi - po prostu przytył. Jego organizm nie potrzebował dodatkowej porcji budulca, jakim jest białko, więc aminokwasy zużywał do produkcji glukozy, paliwa energetycznego organizmu. Głównym źródłem glukozy w naszej diecie są węglowodany (choć bardziej wydajnym są tłuszcze) - jeśli i one w czasie takiej formie suplementacji (czyli bez jakiejkolwiek aktywności fizycznej) są obecne w diecie, wątroba zamienia je w substancje zapasowe, odkładające się w postaci tłuszczu w tkance podskórnej.

4) Motywacja

Niezwykle ważna w walce o lepszą wersję siebie ;) Najlepiej, jeśli motywacją każdego z nas była po prostu chęć bycia zdrowym i sprawniejszym fizycznie, a nie traktowanie tego jako efekt uboczny w dążeniu do mniejszego rozmiaru. Mogę się pochwalić, że wzięłam się za siebie właśnie z myślą o przyszłości i skutkach stylu życia, jaki dotychczas prowadziłam (chociaż i tak nie nazwałabym go złym. Po prostu należało wprowadzić pewne drobne zmiany ;)). Dodatkowym motywatorem są wszyscy ćwiczący dookoła mnie ludzie. Jestem typem osoby, która nie lubi stać na szarym końcu, nie czeka, aż ktoś będzie lepszy od niej, tylko walczy o swoje. Chociaż skłamałabym twierdząc, że smukła figura z jędrnymi zaokrągleniami w odpowiednich miejscach wcale mnie nie interesuje ;)

Mam nadzieję, że Wy również tej wiosny podejmiecie wyzwanie bycia fit ;) Uwierzcie mi, jest o co walczyć!























zdjęcia: google.com, weheartit.com

sobota, 13 kwietnia 2013

O przyjaźni słów kilka...

Czasami zastanawiam, po co ludziom przyjaciele? Żeby móc wspólnie ponarzekać? Pośmiać się w znanym towarzystwie? Obgadać tego, kto akurat niefortunnie nam się nawinął?

Wydawałoby się, że przyjaźń to coś więcej - ponoć przyjaciele to jedyna rodzina, którą można sobie wybrać. Dlatego ma być bardziej wartościowa. Z taką bliską osobą, która mimo braku więzów krwi ma z nami więcej wspólnego niż np. brat/siostra czy kuzyn/kuzynka, lubimy spędzać czas, dzielić wspólne zainteresowania, rozmawiać o pierdołach, a także całkiem poważnych sprawach. Możemy dzwonić o trzecie w nocy - przyjaciel zawsze odbierze i wysłucha. Możemy się schlać na amen i mieć ochotę zrobić niewypowiedzianie głupią rzecz - przyjaciel będzie pilnował, żebyśmy tego nie zrobili. Ma być naszą podporą w chwili, gdy ziemia osuwa się spod nóg. Towarzyszy nam w najlepszych momentach życia, które później, po kilku latach, z uśmiechem wspominamy.

Tak przynajmniej wygląda stereotyp, albo raczej - ideał przyjaciela, który pokazują nam w filmach, o których możemy poczytać w książkach lub zwyczajnie zobaczyć obrazek w internecie. Rzeczywistość jest już trochę inna.

Mam wrażenie, że takich przyjaciół na świecie nie ma. Nie ma idealnej przyjaźni. Każdy ma swoje życie, a prawda jest też taka, że ludzie są zbyt samolubni. Nie do wszystkiego chcemy dopuszczać osoby trzecie. Mamy swoje tajemnice, sprawy intymne, o których nigdy nikomu nie powiemy, a które dla nas mogą znaczyć bardzo dużo i mogą ciążyć na naszej psychice, a także odzwierciedlać w zachowaniu. Z drugiej strony chcemy, żeby wszystko szło po naszej myśli, nie umiemy iść na kompromis. Musi być tak, a nie inaczej. Idziemy tu i o tej godzinie i koniec, bo w inne dni nie mam czasu. "Przecież jesteśmy przyjaciółkami, jak raz nie pójdziesz/nie zrobisz tego/nagniesz swoje zasady nic się nie stanie! A my chcemy to, to i to!". Jesteście w większej grupie i tylko jedna osoba nie chce zrobić danej rzeczy, ponieważ jest to niezgodne z zaleceniami lekarza albo z własnymi przekonaniami tej osoby - jako prawdziwy przyjaciel, co powinniście zrobić? Namawiać tak długo, aż w końcu ulegnie? Strzelić focha, obrócić się na pięcie i pójść bez niego? Czy może spróbować postawić się na jego miejscu, zrozumieć i zaproponować kompromis?

W teorii wszystko pięknie. Co trudnego w powiedzeniu: "OK, dobra, w takim razie wspólnie ustalmy opcję, która będzie wszystkim pasować"? Niby nic. Jednak w rzeczywistości rzadko słyszy się takie pytanie. O wiele częstsze są dwie pozostałe opcje: obraza majestatu lub przekonywanie do upadłego.

Prawdziwy przyjaciel powinien zrozumieć, że jeżeli piąty raz z rzędu nie możesz się z nim umówić, bo masz ważny powód - kolokwium, zajęcia, pogrzeb, pracę, cokolwiek, co jest dla ciebie niezwykle istotne - to nie odmawiasz, bo jesteś złośliwy, albo tak naprawdę wcale nie chcesz się z nim spotkać. Jeśli i tobie zależy na tym przyjacielu, zaproponujesz termin, który tobie będzie pasował i poczekasz na akceptację. Jeśli takiej nie będzie, trudno, trzeba próbować do skutku - w końcu jakiś dogodny termin się znajdzie.

Ja osobiście jestem introwertykiem z dość sporą liczbą przyjaciół. Samą mnie to czasem dziwi, ale tak jest. Może dlatego, że długi czas ulegałam. Bo zawsze byłam w miejscu, o czasie, w którym mnie potrzebowano. Bo potrafię słuchać, a niewiele osób ma tę zdolność. Bo wiem, że przyjaźń trzeba pielęgnować. I chociaż ideałem nie jestem, mam zwykle mało czasu, to staram się. Z całych sił! Tylko czasem mam wrażenie, że te starania są jedynie z mojej strony. Co poradzę, że chodzę na uczelnię, która od swoich studentów wymaga, aby stali na rzęsach i robili operacje na otwartym sercu już po pierwszym roku studiów? Przyznaję, może z tą operacją przesadzam, ale niewiele do tego brakuje. Czemu tak trudno zrozumieć, że nie lubię wychodzić z domu w nocy i wracać nad ranem? Że nie lubię siedzieć w zatłoczonych, parnych klubach z głośną muzyką, której w ogóle nie znam i mnóstwem zupełnie obcych mi ludzi w stanie mocno nietrzeźwym? Czy to moja wina, że urodziłam się z wadą genetyczną wątroby i płuc, w związku z czym unikam alkoholu i mam absolutny zakaz palenia, czy choćby wdychania dymu papierosowego, bo grożą mi ogromne powikłania w przyszłości? Jestem człowiekiem ostrożnym, który pomyśli dwa razy zanim coś zrobi, dlatego przykro mi, ale nie zrobię czegoś głupiego tylko dlatego, że jestem młoda i akurat mam okazję. Mam kompleksy, problemy, o których chcę komuś powiedzieć, chcę żeby ten ktoś chociaż posłuchał i pokiwał udając, że rozumie.

Ale lepiej tupnąć nogą, powiedzieć "Twoja sprawa", odwrócić się i odejść, niż zrozumieć. Lepiej powiedzieć "O Jeżu no, nie umiesz się bawić/zachowujesz się, jak stara baba". Przerwać tok wypowiedzi i wtrącić "Ja mam gorzej, jutro 14 godzin pracy, więc nie narzekaj!", "A spójrz na moje nogi, grube jak balerony i się nie przejmuję, daj spokój!", "Przesadzasz!", "Psujesz zabawę".

Ludzie nie umieją się nawzajem szanować. Są egoistyczni i szczególnie w dzisiejszych czasach zdeterminowani, żeby postawić na swoim. Jeśli wśród tych ludzi znajdzie się osoba, która pragnie prawdziwej przyjaźni - zostanie stłamszona, dojdzie do wniosku, że to może z nią jest coś nie tak i zacznie się zamykać w sobie. Jeśli uda jej się trafić na drugą osobę taką, jak ona - będzie to jeden z nielicznych przypadków tej PRAWDZIWEJ przyjaźni. Bo okazjonalny wypad na piwo, czy wyłącznie imprezy we wspólnym towarzystwie nie tworzą dobrych fundamentów. Tak samo wspólny wróg, czy osoba do obgadywania nie zrobią z grupy ludzi prawdziwych przyjaciół.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

The Body Farm

Chyba nikogo nie dziwi, że jako studentkę medycyny bardzo interesuje mnie anatomia i fizjologia ludzkiego ciała. Właściwie wszystko, co tyczy się medycyny jest dla mnie tematem pasjonującym - nawet sama jej historia. W czasie świąt wreszcie znalazłam trochę wolnego, które wykorzystuję na czytanie zaległych książek, m. in. kontynuacji "Stulecia chirurgów" J. Thorwalda, czyli "Triumfu chirurgów". Polecam obie pozycje każdemu, niekoniecznie związanemu ze studiami na uniwersytecie medycznym, gdyż czyta się je naprawdę szybko i przyjemnie. Dają one wgląd w trudności, przez które musieli przebrnąć lekarze zanim doszliśmy do punktu, w którym operacje choćby wycięcia wyrostka robaczkowego sprowadza się już jedynie do miana "zabiegów".

Nie o tym jednak dzisiejszy post. Już kiedyś pisałam, że chciałabym, aby po śmierci moje ciało zostało przeznaczone na cele naukowe bądź, jeśli będzie to możliwe, aby zostały z niego pobrane tkanki i narządy do przeszczepu potrzebującym. Chciałabym Was zainteresować ciekawym zagadnieniem, w Polsce raczej mało popularnym, a mianowicie "Trupimi Farmami".

Nazwa "Trupia Farma" bibliofilom może kojarzyć się z książką Patricii Cornwell o tym właśnie tytule. Tak naprawdę odnosi się ona jednak do Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee założonego przez antropologa sądowego Billa Bassa. Co się tam dzieje i czemu ona służy? Po krótce: naukowcy z wyżej wymienionego Uniwersytetu obserwują rozkład ludzkiego ciała w różnych warunkach i pod wpływem zmiennych czynników. Dostają ciała zmarłych wolontariuszy, którzy za życia podpisali zgodę (czy raczej - wyrazili swoją wolę), iż chcą po śmierci trafić na tę właśnie Farmę i tym samym wspomóc Naukę. Następnie pracownicy układają zwłoki w różnych miejscach należących do ośrodka, po uprzednim stawieniu sobie pytania jak w takich warunkach przebiegnie ich rozkład. Codziennie wracają na miejsce, w którym przedmiot badawczy został umiejscowiony i robią mu zdjęcia oraz spisują poszczególne parametry.

Czemu to wszystko ma służyć? Przecież lekarzom, po śmierci pacjentów, wiedza na temat drogi rozkładu szczątków już niczemu nie służy.

Docelowa grupa zainteresowanych jednak istnieje. I nie są to tylko sami antropolodzy. Temat ten interesuje również kryminalistyków, bowiem daje możliwość wyobrażenia sobie, w jaki sposób, gdzie i kiedy zostało popełnione morderstwo. 


Zainteresowanych tym tematem odsyłam do książki Billa Bassa i Jona Jeffersona "Trupia Farma". Jak dzięki zmarłym naukowcy rozwiązują kryminalne zagadki. Polecam ją nie tylko medykom, antropologom, detektywom i samym kryminalistom ;) Fani kryminałów również znajdą w niej sporo interesujących spraw kryminalnych, co sprawia, iż książkę czyta się niemal jak jedno z dzieł Agathy Christie.

Jeśli komuś czytanie nie w smak, zamieszczam tu link do filmu dokumentalnego, który kiedyś pojawił się na kanale PLANETE, pokazujący od środka działanie Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee. Zanim jednak zaczniecie, ostrzegam - niektóre sceny mogą się wydawać drastyczne.

PS. A fanom seriali detektywistycznych polecam serial "Trupia Farma" produkcji BBC. Nawet nie wiecie, jak bardzo ubolewam z powodu faktu, iż powstało tylko 7 odcinków :(