piątek, 23 listopada 2012

Walka z własnymi demonami

Jak pisałam w poprzednim poście, większość z nas boryka się z kompleksami. Są one mniejsze, większe, błahe i całkiem poważne - czasami do tego stopnia, że ludzie decydują się na zabiegi bądź też operacje chirurgiczne. Wspominałam głównie o złym wpływie mediów na naszą psychikę. Przyznaję jednak szczerze, iż zapomniałam dopisać jeszcze jednego, jakże jednak istotnego czynnika, który kształtuje nasze postrzeganie własnej osoby. W ramach dzisiejszego tematu postaram się rozwinąć i tę myśl.

Kate Winslet

Kompleksy pojawiają się już u dzieci. Skąd w tak młodym wieku zainteresowanie własnym wyglądem? Z resztą, nie sam wygląd może być dla nas - w naszym mniemaniu - kłopotem, bowiem także brak pewnych umiejętności, wstydliwość, lęki, a także wiele innych przymiotów mogą spędzać sen z powiek. Jednak dziecko, mające wiele możliwości, świeży umysł i dość marzycielsko patrzące na świat - skąd u niego bierze się brak samoakceptacji?

Marilyn Monroe
Odpowiedź na to pytanie będzie jednocześnie jednym z najważniejszych punktów, które trzeba zrealizować, aby wyeliminować kompleksy. Sześcio-, siedmiolatek idący po raz pierwszy do szkoły spotyka się z innymi dziećmi, które (jak wiadomo) są szczere, często (choć same nie zdają sobie z tego sprawy) okrutne, a co za tym idzie - mówią wprost, czy kogoś lubią, czy nie, co o danej osobie sądzą, nie przejmując się, czy może ją to zranić. Wiadomo, to są dzieci. Mają prawo nie zdawać sobie sprawy, że nazywając kogoś "Grubasem", "Wiedźmą z garbatym nosem" dogłębnie go ranią. Jeśli nasze hipotetyczne dziecko zostanie wykluczone z grupy tylko na podstawie wyglądu (a to przecież wcale nie jest rzadkością), przestanie siebie akceptować, bo nie jest fajne, bo nie jest lubiane, bo nie wygląda tak, jak inne dzieci. Wierzcie mi, wystarczy raz usłyszeć rzucone w swoją stronę słowo "Grubas/Grubaśnica", nawet w tak młodym wieku, żeby do końca życia nas ono prześladowało.

Monica Bellucci
Stąd też uważam, że walkę z kompleksami należy zaczynać już w przedszkolu/podstawówce. Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. Mogę jedynie wspomnieć i prosić, aby nie lekceważyć tego problemu machnięciem ręki i tłumaczeniem "To tylko dziecko", lub też z drugiej strony "Kochanie, nie przejmuj się, lepiej idź odrób lekcje". Chociaż mały i niedoświadczony, człowiek to zawsze człowiek i należy z nim rozmawiać, analizować błędy, omówić problemy. Każdy z nas, bez względu na wiek, tego właśnie potrzebuje!

No dobrze, co jednak zrobić, kiedy my jesteśmy starsi, a problem samoakceptacji pozostał? Nie jestem psychologiem i nie będę się w niego bawić. Chociaż w pewnym sensie można by mnie nazwać ekspertem - od lat walczę z niechęcią do własnego ciała. Przyjaciółka z liceum wyznała mi kiedyś, że nigdy przedtem nie spotkała tak "zakompleksionej i niepewnej siebie osoby". Nie chodzi o to, że nie odzywałam się do nikogo i wszystkie przerwy spędzałam w kącie licząc, że nikt mnie nie zauważy. Po prostu rzadko pozwalałam komukolwiek przekroczyć granicę osobistą, za którą ukrywałam siebie i swoje myśli. (Nadal mam z tym problem - stąd pomysł na bloga, gdzie mogę dać upust swoim spostrzeżeniom oraz wątpliwościom, mogę pokazać trochę siebie, zachowując anonimowość). W końcu doszłam do wniosku, że nie ma sensu umartwianie się nad sobą, ograniczanie własnej osoby przez kompleksy. Postanowiłam walczyć o samą siebie.

Nigella Lawson
Wiele razy słyszałam "Mów sobie codziennie rano do lustra <Jestem piękna>, a w końcu w to uwierzysz". Uznałam to (i nadal tak sądzę) za bzdurę, lecz postanowiłam wypróbować ten sposób. Zabierałam się do tego trzy razy. Za każdym podejściem, w drodze od mojego umysłu do ust słowa ulegały jednak swoistego rodzaju konwersji i w efekcie słyszałam swój własny kpiący ton: "Nawet nie próbuj kłamać". Sama nie wiem dlaczego, ale po chwili wpatrywania się we własne odbicie zaczęłam walić do niego głupie miny. I wierzcie lub nie, ale to podziałało. Zaczynałam się śmiać do lustra, a moja twarz stopniowo wydawała mi się coraz sympatyczniejsza. Lubię żarty, głupie miny, śmiech - i kiedy zobaczyłam to w lustrze zakiełkowała we mnie myśl, że może jednak jestem fajna.

Etap drugi - akceptacja całej reszty. Twarz twarzą, ale kompleksy rozchodzą się dosłownie po całym ciele. Są one różne i w wielu odmianach, kilka z nich wymieniłam już w poprzednim poście. A "Grubaśnica", o której wspominałam kilka akapitów wyżej? Owszem, to właśnie ja. Może nie byłam specjalnie gruba, niemniej najwyższa w klasie i, jak eufemistycznie mnie określano, przy kości. I chociaż w gimnazjum już nie górowałam nad wszystkimi wzrostem, a także zeszczuplałam, nadal nosiłam w sobie brzemię wielkiego (teraz głównie wszerz) dziecka. Długie lata się z tym męczyłam, a moja walka wciąż trwa. 

Audrey Hepburn
Kilka rzeczy wpłynęło jednak na polepszenie mojej samooceny. Jak każda kobieta lubię komplementy, ale nie wierzę we wszystkie, jakie usłyszę. Ba!, jeśli wypowie je osoba bardzo mi bliska (której po prostu zależy na moim dobrym humorze) i to w "odpowiednim momencie" nie uważam je za szczere i mają one dla mnie małą wartość. Jednak kiedy znajoma z uniwersytetu, zupełnie nie znająca moich problemów, nagle sama z siebie twierdzi, że chciałaby mieć taką figurę jak ja, a obcy faceci gwiżdżą za mną, trąbią przejeżdżając obok mnie samochodem, lub nawet rzucając uśmiech i pozdrowienie - wtedy przyznaję, moje ego obrasta w piórka. Może ten stan nie utrzymuje się długo, ale za każdą taką dawką staję się w stosunku do siebie bardziej przychylna. Dlatego - mówmy innym komplementy, nie tylko przyjaciołom. W prosty sposób dajemy komuś trochę ciepła i pewności siebie.

Na koniec: czytając tego posta nie mogliście nie zauważyć zdjęć kilku znanych kobiet. Są to moje  ideały w zakresie wyglądu oraz charakteru, kwintesencja kobiecości. Gdybym była mężczyzną, na takie właśnie kobiety zwracałabym uwagę i z jedną z nich chciałabym się związać. Większość ma normalne kształty, biust i biodra na swoim miejscu, w niczym nie przypominają "anorektycznych ideałów" serwowanych nam przez media. Audrey Hepburn była bardzo szczupła i również znalazła się w moim zestawieniu. Mogłabym od niej wzroku nie odrywać, tak bardzo była wyjątkowa i cudowna. Nawet w starszym wieku, kiedy twarz pokryła się zmarszczkami, oczy zapadły, skroń pokryły siwe włosy. Wszystkie te kobiety nie tylko mają ładne rysy twarzy i figurę klepsydry. Łączy je również silny charakter, pewność siebie, oddanie temu kim są i czym się zajmują. Bo to nie tylko wygląd decyduje o byciu pięknym. Piękno emanuje z naszego wnętrza, naszych pasji i tego, jakimi ludźmi jesteśmy.



















zdjęcia: www.google.com

poniedziałek, 19 listopada 2012

Co nas wpędza w kompleksy?




Każdy z nas dobrze wie, że „jak cię widzą, tak cię piszą”. Wygląd jest istotną częścią naszej osoby. Jeśli nie wierzycie, pomyślcie sami, ile razy oceniliście nieznaną Wam osobę na podstawie jej wyglądu? Wzrok jest pierwszym zmysłem, który pozwala nam zapoznać się z przedmiotem, zwierzęciem czy właśnie człowiekiem. Ma to również głębsze znaczenie – na podstawie takiego wstępnego oszacowania możemy stwierdzić, czy dana rzecz stanowi dla nas zagrożenie. Zwierzęta dobierają się w pary głównie na podstawie wyglądu. To jest jednak zagadnienie biologiczne, którego nie będę tu omawiać.


Skoro nasza aparycja odgrywa tak znaczącą rolę w życiu, nie dziw, iż większość z nas się nią przejmuje. Jest to jak najbardziej normalny, wręcz wskazany objaw, albowiem powinniśmy o siebie dbać. Często jednak wygląd zaczyna przejmować coraz większą kontrolę nad naszymi myślami, coraz wnikliwiej wpatrujemy się w lustro, porównujemy do innych, najczęściej uchodzących za „idealnych”, aż nagle do naszego życia zakradają się małe, niemożliwie trujące potwory – kompleksy.


Magazyny, telewizja, bilbordy bombardują nas obrazami ludzi perfekcyjnych, pięknych, koniecznie młodych, ewentualnie w starszym wieku, u których jednak dziwnym trafem nie widać ani jednej zmarszczki. Wszystko to okraszone znaczną ilością odpowiedniego makijażu, światła, ubrań oraz niezawodnego programu komputerowego do obróbki zdjęć, znanego szerszemu gronu odbiorców jako Photoshop. Wizerunki osób prezentowanych w mediach często dość mocno odbiegają od prawdy. Większość odbiorców zdaje sobie z tego sprawę, a mimo to pragną wyglądać podobnie. Dlaczego?


Zauważyliście może radość, pewność siebie, seksapil płynące od modelki na zdjęciu? Która kobieta nie chciałaby się tak poczuć? Szybki wgląd w lusterko: szara cera po nieprzespanej nocy, podpuchnięte oczy, włosy znowu się nie układają. O za małych/dużych piersiach, „boczkach”, tłustym/płaskim tyłku i krótkich/koślawych nogach już nie wspominając. Po takim zlustrowaniu swojej osoby uchodzi wszelka chęć życia i nadzieja na szczęście – zupełnie, jakby zależały one od naszego wyglądu. A tak przecież wcale nie jest!


 
Sama mam wiele problemów z samoakceptacją i to już od najmłodszych lat. Dość szybko dostałam kobiecą figurę, w dodatku najmniej wymiarową – tzw. klepsydrę. Myśl o zakupach wcale nie poprawia mi humoru. Jak mam znaleźć w popularnych sieciówkach ubrania, które będą na mnie pasować, skoro wszystkie są produkowane na jedną modłę: wysokiej, szczupłej (chudej?) dziewczyny o chłopięcych kształtach? Owszem, istnieje dział dla kobiet dojrzałych, w stosunku do których producenci dopuszczają myśl o posiadaniu biustu, wąskiej talii i szerszej pupy, ale błagam, ja mam dopiero dwadzieścia lat! W tym momencie dostaję wybór – albo wszystko mi będzie za duże w pewnych partiach ciała, a w innych zbyt wąskie, bądź też postarzę się o kolejną dekadę. Żadna z tych opcji nie jest dla mnie kusząca. 


Właśnie w takich sytuacjach, kiedy stoję przed lustrem w kolejnej beznadziejnej stylizacji i staram się nie rzucić tych wszystkich szmat w kąt, pojawia się myśl „A może to ze mną coś jest nie tak?”. Gdzieś tam z tyłu czai się ogromne zdjęcie modelki z perfekcyjną cerą, lśniącymi włosami i która na pewno, na pewno nie ma problemów ze strojem, bowiem wszystko co na siebie włoży będzie wyglądało idealnie


W ostatnich lata podniosło się wiele głosów twierdzących, iż modelki zatrudniane do reklam, zdjęć oraz na wybieg są za chude i propagują zaburzenia odżywiania. Zaczęto organizować kampanie, w których zatrudniano modelki „plus size”. Wszystko to bardzo nobliwe i szlachetne, jednak nie wydaje mi się, aby spełniało swoją funkcję. Popadanie ze skrajności w skrajność nie jest odpowiednim motywem działania. Wiadomo, że większość ludzi zawsze znajduje się pośrodku, a jakoś tak się w społeczeństwie przyjęło, że wolimy być szczuplejsi i z dwóch zupełnie odmiennych opcji będziemy  dążyć do tego „chudego” ideału. Nie możemy także zapominać, że w modzie „dla puszystych” (zwrot ten stosuję z przymrużeniem oka) także funkcjonuje obróbka graficzna, coby zmylić nasze zmysły. Ważąc 100 kg przy wzroście 175 cm i zakładając, że ową masę ciała nie stanowią w głównej mierze mięśnie, trudno o efekt gładkości i jędrności, jaki widnieje na zdjęciach.


Gdyby zależało to ode mnie, moglibyście wybierać wśród modelek o różnych kształtach, typie skóry, karnacji, moglibyście podziwiać niskie na przemian z wysokimi, o chłopięcej sylwetce, a także tej typowo kobiecej. Na wybiegu nie królowałby jeden typ – ten sam wiek, ta sama figura, te same cechy. Na świecie żyje ponad siedem miliardów ludzi. Czy naprawdę wszyscy musimy ograniczać się do tego jednego wzorca?


Kompleksy to dla mnie temat-rzeka, dlatego, żeby zbytnio Was nie zanudzić, postanowiłam podzielić ten post na dwie części. W następnej postaram się znaleźć odpowiedź na pytanie „Co zrobić, aby nie oszaleć i nie wpędzić w depresję?”. Wiem – już czekacie z niecierpliwością ;) Zatem, do zobaczenia!








  zdjęcia: http://10steps.sg/inspirations/artworks/40-cool-before-and-after-photo-retouching-photos/ , www.google.com

piątek, 16 listopada 2012

Nie chcesz mieć dzieci? Niemożliwe!



Kobieta bez instynktu macierzyńskiego. Większość ludzi pewnie się zastanawia, czy tego typu twór w ogóle istnieje, bądź też nawet nie wpadli na pomysł, że można ułożyć takie oto zdanie (a właściwie jego równoważnik). 
 
Czy to kolejna legenda, jak potwór z Loch Ness oraz Yeti? Ktoś gdzieś słyszał, co gorliwsi są święcie przekonani, że widzieli na własne oczy, choć najpewniej był to po prostu zwykły cień lub małe, dobrze wszystkim znane zwierzątko. A może jednak…? Może jednak kobieta nie pragnąca posiadać potomstwa naprawdę komuś się objawiła?

Jeśli do tej pory nie wierzyliście w tego typu „pogłoski” i „mity”, pozwolę sobie Was uświadomić. Otóż takie kobiety istnieją. Naprawdę. A jeśli potrzebujecie niezbitego dowodu, najlepiej przedstawicielki tego gatunku, macie go właśnie przed nosem. 
 
Tak, to ja
Odkąd pamiętam, nigdy nie chciałam mieć potomstwa. Patrząc na dzieci wcale nie piszczę, jak niektóre panie, nie ciumkam i nie cmokam, nie zachwycam się „Jakież ono jest słodkie!” bądź „Podobny do mamusi!”. Widok bobasa wcale mnie nie rusza. Jest mi równie obojętny, co… I tu mam problem, bo chyba nie ma nic, co w takim samym lub nawet większym stopniu mogłoby nie wzbudzać nawet krzty mojego zainteresowania. Nie mam podejścia do dzieci – nie umiem się z nimi bawić, rozmawiać, czy w ogóle zajmować. Moje ręce są najbardziej nieodpowiednim miejscem, w którym można ulokować swoją pociechę. A już jak słyszę płacz, uciekam gdzie pieprz rośnie.

Niejednokrotnie spotkałam się z tego typu reakcją: „Jak to?! Przesłyszałem/am się? NIE? Ty serio nie chcesz ich mieć??”. Plus oczy wielkie jak spodki i rozdziawione usta. Nie żartuję. Jako, iż nie kryję się ze swoim zdaniem na ten temat, słyszałam również zdania typu: „Ale swoje [w domyśle: dzieci] to inaczej”, „Jak znajdziesz tego odpowiedniego [znów w domyśle: faceta], to wtedy to poczujesz”, „Jak dorośniesz, to ci się odmieni”, czy też mój faworyt „A kto ci na starość szklankę wody poda?”.
 
Odpowiedź na twierdzenie numer jeden: właśnie tego najbardziej bym się bała. Ta mała istota, rosnąca z każdym dniem, byłaby „moja” (w cudzysłowie, gdyż uważam, że człowiek nie jest przedmiotem, który można posiadać), co jednocześnie oznacza, iż byłaby ode mnie całkowicie zależna i jednocześnie miałabym na nią ogromny wpływ. Przeraża mnie to, że w dużej mierze ja kształtowałabym jej osobowość i sposób myślenia. Zawsze później jakiś psycholog z Bożej łaski mógłby mi zarzucić, że takie-a-takie (złe lub odchodzące od normy) zachowanie mojego dziecka wynika z problemu/wydarzenia sprzed lat, o którym ja zapomniałam chwilę po tym, jak miało ono miejsce.
 
Numer dwa, czyli ten Jedyny. Pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach trudno takiego znaleźć (ok, może ja źle szukam, albo mam za wysokie wymagania - miły, inteligentny i w miarę przystojny. Ale jeśli już się z kimś wiązać na całe życie, bo przecież rozwód źle wpływa na psychikę dziecka, to muszę być pewna, że za jakiś czas wszystko co było między nami  nie zniknie, zostawiając po sobie smak goryczy). Czy znalezienie mężczyzny, przy którym będę chciała trwać do końca życia, zmieni mój pogląd? Nigdy nie mówię nigdy, ale szczerze wątpię.
 
Trzy – jak dorośniesz. Tak, 20 lat to nie jest dużo. A może jednak? Sama się dziwię, ile moich znajomych w tym wieku dobrowolnie decyduje się na zaręczyny/ślub/zakładanie rodziny. Ja osobiście nie czuję się na tyle dojrzałą emocjonalnie i pewną siebie, żeby podjąć taką decyzję w drugiej dekadzie życia. Ale jestem też w wieku, w którym mam swoje zdanie, ukształtowane po długich przemyśleniach, zimnej kalkulacji i rozważaniu „za i przeciw”.
 
Na koniec prawdziwy kąsek! Pozwólcie, że powtórzę: „A kto ci na starość szklankę wody poda?”. Serio? TO ma być argument? Wybaczcie, ale leżę i kwiczę. Zastanawia mnie czy osoba to mówiąca zdaje sobie sprawę, że jeśli ludzie decydują się na potomstwo z TEGO powodu, w żadnym wypadku nie powinni go posiadać. Jest to egoizm w najczystszej postaci i żal mi dzieci, które właśnie na mocy takiego właśnie rozumowania znalazły się na tym świecie.

Jak już wspomniałam: nigdy nie mówię nigdy. W(y)padki chodzą przecież po ludziach ;)

PS. Gwoli ścisłości – nie oceniam w tym artykule ani nie twierdzę, że osoby, które zdecydowały się na dzieci mają nie po kolei w głowie. Wręcz przeciwnie, jestem pełna podziwu, ponieważ podjęły się tego trudnego wyzwania.


Dobra lektura na temat ;)

środa, 14 listopada 2012

PKP - Twój osobisty trener

Dopiero wczesne popołudnie, a ja jestem wykończona. Pomijając fakt, że przez cały tydzień wstaję o 5:30 i dzień dzisiejszy nie należał do wyjątków. Za to na pewno nie muszę już wsiadać na rower stacjonarny i pedałować, żeby zgubić trochę tłuszczyku. Kochane PKP wyegzekwowało mi czas na trening z samego rana.
 
Należę do typu studentów, którzy nie mieszkają w mieście, w którym studiują. Nie lubię niepotrzebnie narażać rodziców na koszty, a biorąc pod uwagę fakt, że mieszkam ok. 25 kilometrów od uczelni, taki wydatek byłby zbędny. Choć po ponad roku dojeżdżania zaczynam się zastanawiać...

O 6:45 ruszyłam z domu. Mój dom stoi w odległości kilometra od dworca. Ten dystans zawsze pokonuję szybkim tempem - rano, żeby się rozgrzać i broń Boże nie spóźnić na pociąg, a w południe goni mnie straszliwy głód. Nie inaczej było dziś. Wokół mnie ciemna noc spowita bardzo gęstą mgłą. Temperatura jeden stopień powyżej zera. I ja, ambitnie, bo w butach na koturnie, których nie nosiłam już długi czas.

Odrobinę zgrzana i zdyszana wchodzę na peron. Hmm, coś mi tu nie pasuje... Taka mgła... Oby tylko pociąg nie był opóźniony! Nagle spomiędzy oparów wyglądają wielkie, świecące ślepia. Poruszają się jednak stanowczo za szybko, jak na pociąg osobowy. I rzeczywiście, chwilę później przemyka obok mnie spóźniony InterCity, zbijając niemal z nóg potężnym podmuchem wiatru.

Z głośników dobywa się nieśmiały, w ogóle niedosłyszalny głosik. Zapewne coś zapowiada, tylko co? Mam tu stać i czekać dalej, czy moje nadzieje są płonne? Gdzieś za mną pewna licealistka mówi, że pociąg opóźniony 20 minut, wobec czego nie będzie tu stać i idzie do domu.

Telefon do ojca, który właśnie wybiera się do pracy. Mam się cofnąć na rynek, to mnie podrzuci samochodem. Niemal biegiem lecę w umówione miejsce. Jest już po siódmej, a zajęcia zaczynam o ósmej.

OK, siedzę już w aucie i pędzimy do centrum. Właściwie słowo pędzimy jest tu użyte nieco nad wyrost, bowiem wleczemy się żółwim tempem, 45 (w porywach 50) km/h po terenie zabudowanym i niewiele więcej poza. W połowie trasy, która marnie, bo marnie, ale jakoś jednak szła do przodu, koniec. Długi korek do świateł (oraz dalej, do następnych świateł, następnych, następnych i jeszcze kolejnych). Stoimy co najmniej 15 minut, aż w końcu mój tato nie grzeszący zbytnio cierpliwością, wjeżdża na pas przeciwnego ruchu i po chwili skręca w lewo. Spróbujemy inną trasą.

Nie jest najgorzej. Przekroczyliśmy już "bramy miasta docelowego". A miasto, ów spragniony cel, wita nas... kolejnym zatorem.

Za osiem ósma stwierdziliśmy, że to bez sensu. Ja i tak już nie zdążę, a ojciec musi jeszcze dojechać do pracy, czyli tak naprawdę cofnąć się spory kawałek. Wobec tego pytam się go, jak mam dojść do pętli, gdzie złapię tramwaj, wychodzę z samochodu i ruszam dziarskim krokiem przed siebie. Może wspomnę jeszcze, że dzielnica na której właśnie się znajdowałam, do najprzyjemniejszych nie należy (taki mały eufemizm).

Kwadrans ścigania się z samochodami, które chwilę przedtem stały obok nas w korku i już, totalnie wyczerpana i zniechęcona, dotarłam na pętlę. Kolejne minuty czekania (i wsłuchiwania się w rozmowy wycieczkowiczów z podstawówki), aż podjedzie numer dziesięć. Nie bacząc na nic, kiedy w końcu wagonik podjechał i Sezam otworzył, wleciałam do środka i zajęłam bezczelnie miejsce siedzące.

Kolejne piętnaście minut jazdy. Właściwie siedemnaście, ale na piętnastominutowym bilecie ulgowym, więc naginając czasoprzestrzeń piętnaście. Z przystanku jeszcze dziesięć piechtą na uczelnię. Suma summarum, skromne progi mej alma mater przekroczyłam równo o 8:40. Ledwo usiadłam na ławce pod salą i naskrobałam SMSa do koleżanki, że nie zdążyłam i jestem na zewnątrz, korytarzową ciszę przerwał telefon. Koleżanka po przeczytaniu wiadomości zadzwoniła by poinformować mnie, iż wykładowca właśnie rozporządził przerwę i mogę przyjść, bo trzyma dla mnie miejsce.

W efekcie zdążyłam chociaż na pół wykładu - moja determinacja została nagrodzona. Znajomi śmieją się, że nawet jak mnie zasypie śnieg, to przyjadę pługopiaskarką na uczelnię. I mają rację! W końcu - czy i Wy nie próbowalibyście nadać choć odrobiny sensu swojej bolesnej pobudce o nieludzkiej godzinie, jaką jest 5:30 nad ranem?!

sobota, 10 listopada 2012

Odwieczne pytanie



Zacznę od końca. Można powiedzieć, końca świata. Każdy z nas go doświadczy, może niekoniecznie pod koniec tego roku. Zacznę od śmierci.
 


Jest to jedna, jedyna rzecz, której możemy być w swoim życiu pewni. Tak naprawdę umieramy cały czas, nawet w życiu prenatalnym. Codziennie tysiące naszych komórek wchodzi na szlak śmierci. To, że nadal funkcjonujemy, zawdzięczamy powstawaniu kolejnych „cegiełek”, które przejmują rolę starych. 

Jednak ja chcę napisać o śmierci ostatecznej. Tak naprawdę, choć może nam się wydawać, że mamy przed sobą jeszcze wiele lat życia, w każdej chwili może nadejść nasz koniec. „Nie znasz dnia ani godziny”. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy istnieje życie po śmierci. Według większości religii owszem. Ale nie ma na to żadnych dowodów. Która z tych religii ma rację? Czy może każdy wyznawca trafia do innego raju? A jak to jest z ateistami?


Zostałam wychowana w kulturze rzymskokatolickiej, jednak mogę z ręką na sercu odpowiedzieć, że nie znam odpowiedzi na powyższe pytania. I wcale nie jestem pewna, czy którakolwiek z wizji Nieba jest prawdziwa. Nie chcę powiedzieć, że go nie ma – boję się, iż śmierć będzie ostatecznym końcem. Gdybym należała do ludzi bez zasad, dla których liczy się tylko dobra (lub w ogóle jakakolwiek) zabawa, może bym się tak nie przejmowała. Bliżej mi jednak do introwertyka, kluby nie są dla mnie, imprezy bez jakichkolwiek granic też. Mam zasady moralne, które każą mi być przyzwoitym człowiekiem, pomagać innym, dobrze wykonywać swoją pracę. Jestem nudna, jeśli oceniać mnie po ilości dni, wieczorów i nocy spędzonych poza domem. Może właśnie dlatego tak bardzo nie chcę wierzyć, że moje życie tutaj jest bez sensu.

Powinnam nadmienić, iż nie należę do gorliwych wyznawców jakiejkolwiek religii. Dodatkowo (tak, wiem, to zabrzmi bardzo patetycznie) postanowiłam w życiu pomagać ludziom. Poszłam na studia z myślą o tym, żeby w przyszłości pomagać ludziom zwalczyć ból i cierpienie.

 
Czy po śmierci nadal mogę to robić? Oczywiście :) Jak już wcześniej wspomniałam, nikt z nas nie zna dnia, ani godziny. Dlatego zawsze noszę przy sobie zgodę na pobranie moich narządów oraz tkanek w razie śmierci tragicznej (jeśli jeszcze będę się do tego nadawały, rzecz jasna). Jeśli jednak umrę ze starości, termin ważności moich organów ulegnie przedawnieniu – co wtedy? 

Rozważam dwie opcje i żadną z nich nie jest dać się spalić czy wrzucić „do piachu” w drewnianej trumnie. Jako studentka medycyny wiem, że ilość ludzkich preparatów* jest bardzo ograniczona, a żaden plastikowy substytut (nawet najlepszy!) nie zastąpi tego, co stworzyła natura. Wobec tego, jedną z myśli jest oddanie swojego ciała na cele edukacyjne dla studentów, których potrzeby zdobywania wiedzy najlepszej jakości dobrze rozumiem. Ilekroć mówię o tym rodzinie czy znajomym, oni wzdragają się na myśl, że ktoś będzie ich oglądać po śmierci nago, kroił, a może jeszcze na głos wyśmiewał z rzeczy, które w czasie życia przysparzały kompleksów. Wobec tego oskarżenia mam dwa kontrargumenty: po pierwsze, studenci nie są rozwydrzonymi, bezmózgimi małolatami (przynajmniej nie wszyscy) – wiemy, że ciało, które przed nami leży, stanowiło kiedyś integralną część OSOBY. Dlatego podchodzimy do niego z najwyższym szacunkiem. I naprawdę, nawet nie zwracamy uwagi na to, co kiedyś danej osobie utrudniało patrzenie w lustro.

Po drugie, kiedy już umrę, czy będzie mi zależeć, czy ktoś mnie widzi nago? Wątpię.

Jeśli wizja zostania „pokrojonym” przez studentów stanie się dla mnie zbyt przerażająca, rozdysponuję swoim ciałem w inny sposób. Możliwe, że kilkorgu z Was obiło się o uszy hasło „Trupia Farma”. Mnie (jako ogromną fankę kryminałów) ten temat wręcz zafascynował. Z pewnością poświęcę na niego w przyszłości post. Teraz jedynie nadmienię, iż trupia farma to miejsce, w którym naukowcy badają rozkład ludzkiego ciała w różnych warunkach. Zdobywana przez nich wiedza ma na celu usprawnić pracę policji w wykrywaniu kryminalistów.

Nawet jeśli życie po śmierci nie istnieje, istnieją sposoby przedłużenia swojej egzystencji. Czy to przez przysłużenie się nauce jako eksponat, czy w sposób heroiczny ratując życie drugiemu człowiekowi. I powiem szczerze – mnie ta myśl naprawdę pociesza.



 * Brzmi to może bezdusznie, ale aby nie oszaleć traktujemy ciała w prosektorium bardziej jak przedmioty, niż jako ludzi.

 photos: weheartit.com