poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gender – WTF i o co ten cały szum?



 Na początku zaznaczam, iż ten wpis nie ma na celu obrażania jakiejkolwiek religii ani niczyich przekonań. Jest to moja prywatna opinia dotycząca Listu Pasterskiego Episkopatu Polski (którego pełną treść możecie odczytać tutaj) poruszającego kwestię teorii naukowej o nazwie gender.




Wczorajszy dzień, zgodnie z kalendarzem Kościoła rzymskokatolickiego, był Niedzielą Świętej Rodziny. Jak to w niedzielę, każdy bogobojny katolik udał się do świątyni, aby tam posłuchać Słowa Bożego. A po Ewangelii, jak to zwykle, usłyszeć objaśnienia odnoszące się do wybranego fragmentu – bo przecież nie każdy skończył teologię i wcale nie musi rozumieć treści odczytanych chwilę wcześniej na ambonie. Tym bardziej, iż Biblia to zbiór metafor, baśni, przypowieści, parabol, psalmów, ksiąg historycznych, midraszy i innych, także nikogo nie dziwi pytanie postawione przez stereotypowego pana Kowalskiego: No dobrze, ale co to właściwie znaczy?


Jeśli jednak kogoś zainteresował wczorajszy odczyt, to aby zagłębić się w jego treść sam musiał poszukać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Bowiem podążające za Ewangelią kazanie objawiło przed nim zagadnienie, którego próżno szukać w Biblii. W jego uszach zabrzmiało enigmatyczne i złowrogo brzmiące słowo gender, wywodzące się z niewiadomo właściwie jakiego języka, ale na pewno w jakiś sposób związanego z diabelskimi siłami. No, bo przecież gdyby tak nie było, to księża raczej nie zawracaliby głów swoich wiernych jakimiś bzdurami?


Do rzeczy więc! Czymże jest gender i z której strony to obejść, aby nie poparzyć się ogniem piekielnym? W liście Episkopatu jasno (?) zostało to postawione:


Ideologia gender stanowi efekt trwających od dziesięcioleci przemian ideowo-kulturowych, mocno zakorzenionych w marksizmie i neomarksizmie, promowanych przez niektóre ruchy feministyczne oraz rewolucję seksualną.


Same słowa marskizm i neomarksizm zapowiadają już kłopoty. I przy okazji przywodzą na myśl okrucieństwa Związku Radzieckiego, którego zaczątków można się doszukać w rewolucji rozpoczętej w 1917 roku, a który (podobno) dokończył swego żywota 26 grudnia 1991 roku. Biedny Karol Marks nie spodziewał się zapewne, iż jego przemyślenia i działania w pewnym sensie obrócą się przeciwko niemu i zniesławią w ten sposób. Chciał dobrze, wyszło jak zwykle. Wracając jednak do meritum sprawy, przytoczony przeze mnie cytat wyraźnie daje odczuć, iż gender to samo zło, chociaż jeszcze na dobre nie wiadomo dlaczego, ani co to tak naprawdę jest.


Niebezpieczeństwo ideologii gender wynika w gruncie rzeczy z jej głęboko destrukcyjnego charakteru zarówno wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia społecznego. Człowiek o niepewnej tożsamości płciowej nie jest w stanie odkryć i wypełnić zadań stojących przed nim zarówno w życiu małżeńsko-rodzinnym, jak i społeczno-zawodowym.


OK, czyli potwierdzają się obawy pana Kowalskiego. Gender to Szatan we własnej osobie i należy się tego wystrzegać, bo inaczej zamiast Stairway to Heaven zostanie mu Highway to Hell. Tylko czy naprawdę? Odsłońmy wreszcie przed panem Kowalskim ową kurtynę tajemniczości, za którą skrywa się dosłowne znaczenie dziwnie brzmiącego słowa. Gender, pierwotnie wywodzące się z łacińskiego genus (trochę jak geniusz, ale jednak nie to samo*), z języka angielskiego oznacza po prostu płeć. Jeśli natomiast chodzi o samą teorię, do której to słowo się odnosi i którą z nim utożsamiamy, WHO definiuje ją jako stworzone przez społeczeństwo role, zachowania, aktywności i atrybuty, jakie dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla mężczyzn i kobiet (źródło).


To już nie dzieło Upadłego Anioła, tylko społeczeństwa?? I do tego jeszcze brzmi tak całkiem… niewinnie?!


Co do drugiego zdania z powyższego cytatu nie sposób się choć w pewnym stopniu nie zgodzić. Jeśli ktoś ma problem ze swoją płciowością, czuje, iż nie pasuje do norm określonej płci, lepiej odnajduje się w świecie płci przeciwnej, choć fizycznie do niej nie należy – jest to kwestia poważna. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić koszmaru osoby, na przykład mężczyzny, którego mózg ma profil żeński. Czuć się obco we własnym ciele, mieć wrażenie, że ludzie oczekują od nas czegoś, czego my nie jesteśmy w stanie im dostarczyć, być odepchniętym na margines społeczny… Chyba nikt nie chciałby czegoś takiego przeżywać. Profesjonalnie taka sytuacja nazywa się transseksualizmem i wymaga pomocy oraz opieki specjalistów, niejednokrotnie nawet interwencji chirurga plastycznego, czyli fizycznej zmiany płci.


Znając jednak filozofię Kościoła Rzymskokatolickiego mogę się domyślać, że raczej nie o to chodziło duchownym. O czym zresztą przekonujemy się w kolejnych wersach listu.


Genderyzm promuje zasady całkowicie sprzeczne z rzeczywistością i integralnym pojmowaniem natury człowieka. Twierdzi, że płeć biologiczna nie ma znaczenia społecznego, i że liczy się przede wszystkim płeć kulturowa, którą człowiek może swobodnie modelować i definiować, niezależnie od uwarunkowań biologicznych. Według tej ideologii człowiek może siebie w dobrowolny sposób określać: czy jest mężczyzną czy kobietą, może też dowolnie wybierać własną orientację seksualną.


Mam wrażenie, że komuś mylą się pojęcia. Owszem, głosiciele teorii gender proponują, aby chłopcy mogli bawić się lalkami, a dziewczynki samochodzikami, ale nikt nie wmawia ani jednym ani drugim, że nie są tym kim w rzeczywistości są, czyli chłopcem lub dziewczynką**. Mnie to raczej wygląda na dawanie wolnego wyboru, które dziecko podejmuje. Równe traktowanie, zacieranie przedpotopowych stereotypów dotyczących określonych płci – czy to jest złe? I wcale nie uważam, żeby z takiego zachowania miały wyrosnąć mutanty. Małym brzdącem będąc bawiłam się samochodzikami, klockami Lego, zbierałam Bionicle razem z bratem, grałam na Pegasusie (najbardziej lubiłam strzelać z pistoletu do kaczek ;)), kopałam piłkę z chłopakami i razem z nimi broniłam naszej bazy. Dopiero w podstawówce poznałam inne dziewczynki, ale nadal po powrocie do domu trzymałam z kolegami. To wszystko jakoś nie wpłynęło na moje wyobrażenie o własnej osobie jako kobiecie. Jestem kobietą i mi z tym dobrze. Co nie znaczy, że muszę kochać maratony po sklepach, stroić się jak choinka na Święta czy szpachlą nakładać gładź na me lico. Ani uganiać się za facetami w celu znalezienia jak najlepszego reproduktora, z którym mogłabym spłodzić gromadkę dzieci i resztę życia spędzić jako kura domowa.


Pan Kowalski wychodzi ze świątyni przekonany, że ksiądz właśnie ostrzegł go przed złem, które żyje pod słońcem***. Jest gotów walczyć o swoją rodzinę i jej świętość. Przekonany o prawdziwości słów płynących z ambony (no bo komu wierzyć, jeśli nie duszpasterzowi?) siada do schabowego z ziemniakami i ogłasza, jak to ludziom w dzisiejszych czasach przewraca się w głowie i jak to świat staje na dupie. A potem puszcza w niepamięć całą tę sprawę, aby wspomnieć o niej dopiero przy następnej tęczowej paradzie lub kolejnym ataku feministek na program rozrywkowy w telewizji. Biedny pan Kowalski, nigdy nie dowie się, iż przez znaczną część swojego żywota uciekał przed genderowo-diabelską siłą, która tak naprawdę… nie istnieje.



*Tak, to miał być żart. I wiem, że wyszedł suchar.
**Piękna konstrukcja zdania, polecam przeczytać jeszcze dwa razy, a być może odnajdziecie jego zagubioną logikę i sens ;)
***Komuś coś to mówi? :)

sobota, 28 grudnia 2013

Telewizorem przez okno



…chciałoby się rzucić, gdy patrzę na program telewizyjny. I ze strachem zauważam jakie jeszcze rewelacje szykuje dla nas TV.


Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że telewizja osiągnęła już dno kompletne. Co rusz przekonuję się jednak, iż zawsze można upaść jeszcze niżej. Odbiornik w moim pokoju niemal od wieków tylko stoi i łapie kurz. Gdyby nie fakt, iż mam do niego podłączone DVD oraz wejście USB zapewne oddałabym go komuś, kto chętniej by z niego skorzystał. Jeśli kogoś stać na odbiornik satelitarny i wykupienie najdroższego pakietu, ma nikłą szansę, że raz na tydzień uda mu się obejrzeć coś sensownego. Niestety, o kanałach rodzimych, tych najbardziej rozpowszechnionych, można powiedzieć jedno: bida z nyndzom*.

Proponuję Wam małą wycieczkę po programie. Ranek. Wstajemy, do kawy telewizja śniadaniowa. Nudy kompletne, gwiazdy sławne z tego, że są sławne, rzadko kiedy zjawia się naprawdę intrygujący gość mający coś ciekawego do powiedzenia. Obowiązkowo kącik kuchenny, który mało kogo interesuje (chyba tylko ekipę, która może po wyłączeniu kamer dostaje pozwolenie do konsumpcji), a na koniec zespół zamykający śniadaniówkę swoim utworem. To ostatnie może nawet nie byłoby takie złe – w końcu promuje się nowe talenty i nieznane twarze – gdyby nie fakt, że muzycy nie dostają możliwości pokazania, na co naprawdę ich stać. Cały podkład oraz wokal zastępuje bowiem marny playback. Z całych dwóch/trzech godzin programu istotne są dla mnie prognoza pogody (choć z jej sprawdzaniem się bywa różnie) i przegląd prasy.

Nie wiem, czy w południe ktokolwiek ma czas, aby oglądać telewizję. Dlatego pewnie jedyne, czego możemy się w owym bloku spodziewać, to kupa reklam oraz powtórki seriali. Polskich, rzecz jasna. Stąd moja propozycja, abyśmy na okołopołudniowy program spuścili zasłonę milczenia.

Wracamy ze szkoły/uczelni/pracy po godzinie załóżmy 16:00. Wszyscy jak jeden mąż udają się na konsumpcję obiadu, oczywiście w rodzinnym gronie… czyli z odbiornikiem telewizyjnym. Lepszy czas antenowy powinien sugerować lepszą rozrywkę, ale jeśli nie gustujecie w pseudo-, czy raczej: para-dokumentalnych programach siekących Wasze mózgi i robiące z nich rozmiękłą papkę, nie macie na co liczyć. Dlaczego ja?, Pamiętniki z wakacji, Trudne Sprawy, Szpital… Moje zdanie o tych wypocinach, których twórcy najwyraźniej świetnie się bawią sprowadzając telewidza do roli mało ogarniętego neandertalczyka, jest następujące: zabić, spalić, zdelegalizować. Zabić jakąkolwiek myśl sugerującą powstanie programu tego typu. Spalić wszelkie scenariusze, szkice, filmy, wszystko co wiąże się z powstawaniem końcowego produktu. Zdelegalizować puszczanie czegoś takiego na wizji z przyczyn chociażby zdrowotnych. Dla zachowania zdrowego umysłu, rzecz jasna.

Serwisy informacyjne niech sobie będą. Co prawda nie mam czasu ani ochoty na ich oglądanie (zwykle i tak z Internetu dowiaduję się o najważniejszych wydarzeniach dnia), ale rozumiem tych, którzy lubią wiedzieć co w trawie piszczy. Albo zwyczajnie pośmiać się z rodzimej sceny politycznej, bądź też zapłakać nad jej pożalsięBoże stanem.

Na zakończenie ciężkiego dnia przydałby się relaks w towarzystwie paki popcornu i dobrego filmu. Haha, dobre sobie! Zamiast tego możemy albo obejrzeć nowe odcinki górnolotnych polskich seriali, albo reality show, których uczestnicy mają IQ mniejsze od wartości swojego hematokrytu (taki żarcik z zajęć z interny). Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę znieść myśli, iż takie (s)twory jak uczestnicy Warsaw Shore, Wawa Non Stop, Miłości na Bogato i innych mają reprezentować młodzież oraz młodych dorosłych, czyli przedział wiekowy, w którym się znajduję. Nie rozumiem, jak można być tak pustym i pozbawionym wartości wskazujących na bardziej zaawansowaną formę życia niż taką, która dba tylko i wyłącznie o zaspokojenie prymitywnych potrzeb fizjologicznych.

Gwoździem do trumny, oliwą do ognia, czarą goryczy okazała się dla mnie informacja, że polskie MTV (kiedyś ten skrót oznaczał Music Television, bo bardzo, bardzo, baardzo dawno temu można tam było pooglądać teledyski oraz posłuchać muzyki) postanowiło nakręcić spolszczoną wersję Teen Mom (albo 16 and pregnant, mniejsza o nazwę). Super, przynajmniej 4 nastoletnie mamy będą miały dodatek do becikowego**. Fajnie, że nieletni będą mieli pomocne programy edukacyjne czy choćby dające pojęcie o prawdziwym życiu i jego wartości***.

Całe szczęście istnieje jeszcze telewizja internetowa, czyli znany wszystkim serwis YouTube. Takie kanały jak Niekryty Krytyk, AbstrachujeTV, SciFun, Polimaty czy AdBuster przywracają mi wiarę w to, że umysły młodych ludzi nie u wszystkich zostały sprowadzone do postaci galarety wypełniającej czaszkę. I że my sami potrafimy się zbuntować oraz stworzyć coś naprawdę śmiesznego, naukowego, a zarazem wartościowego.



*Tak, znam zasady ortografii języka polskiego.
** Ironia to moja siostra.
***A Sarkazm – pseudonim artystyczny.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Muzyka, której słucham

Od trzech dni mam wolne. Od trzech dni siedzę w domu, kicham jak na coroczną tradycję przystało (nie chorować cały rok tylko po to, aby w Boże Narodzenie złapała mnie infekcja wirusowa - awesome!), słucham starych płyt ojca i molestuję struny swojej gitary akustycznej. Poszarpałabym też elektrycznej, ale niestety, brat mój rodzony wymienił w niej struny na grubsze, obniżył strój i mogę grać na niej jedynie utwory zespołu Korn. Nie miałabym nic przeciwko, gdybym którąkolwiek umiała. A tak muszę czekać, aż po świętach sklepy muzyczne na nowo się otworzą i lecieć po standardowe struny rozmiar 10.46.

Mała część mojego centrum dowodzenia światem
Uwierzcie mi, że żałuję. Żałuję jak cholera. Pierwszą gitarę (elektryczną!) dostałam równo 7 lat temu po choinkę. Przed owym najszczęśliwszym dniem w moim życiu, przez pół roku grałam na elektryku pożyczonym od kuzyna. Czyli teoretycznie gram od 7,5 roku.

Teoretycznie, bo w praktyce odkąd poszłam do liceum zarzuciłam granie. Aż do teraz.

Tłumaczeń mam całą masę. Przecież żeby z humana dostać się na medyczny musiałam siedzieć i się uczyć, a nie grać. Żeby zaliczyć pierwszy i drugi rok studiów też nie mogłam balować, ani tylko udawać, że coś robię. 

"Całą masę"? No dobra, przesadziłam, chodziło tylko o moje wygórowane ambicje oraz dość szybkie znudzenie grą. Spowodowane oczywistym faktem, iż nie potrafiłam po półtora roku gry wykonać solówki Kirka Hammeta z "One".

Aż dwa dni temu przyjechałam z akademika do domu, włączyłam Limp Bizkit na YouTube, kilkadziesiąt minut później dziwnym zbiegiem okoliczności słuchałam już utworów KISS, a potem nagle na tapetę wjechały "Perfect Strangers" Deep Purple poganiane przez całą "Nevermind" Nirvany.

I wtem, słuchając wielce (nie)poruszającej piosenki noszącej imię "Polly", poczułam zew! Tak właśnie znalazłam się dziś przed komputerem pisząc do Was te słowa bolącymi opuszkami palców lewej ręki, słuchając rocka z lat '80 i czekając na przesyłkę od Eventimu, w której to mam nadzieję znaleźć dwa bilety na płytę Areny w Poznaniu. Spróbujcie zgadnąć na co idę. Podpowiem tylko, że cieszę się jak dziecko :)

Żałuję, że kilka lat temu odwiesiłam obie moje gitary na ścianę, zamiast sumiennie ćwiczyć. Teraz próbuję nadrobić zaległości choć wiem, że w życiu nie odzyskam straconego czasu. Aby dać trochę odpocząć palcom postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma (zaledwie trójcą, bo planuję jeszcze kiedyś zrobić kontynuację tego postu) muzycznymi geniuszami, przynajmniej w moim mniemaniu.

PINK FLOYD

Absolutny, bezkonkurencyjny number one wszech czasów. I nawet nie próbujcie polemizować na ten temat. Kiedy Wasze matki puszczały Wam piosenki z "Wesołego Przedszkola", ja z bratem i ojcem łupaliśmy w karty przy dźwiękach psychodelicznego rocka. Jak widzicie, nie mogę nie być nienormalna ;) A tak całkiem serio, ostatnią piosenką jaką pragnę usłyszeć na tym ziemskim padole jest utwór "High Hopes" i to bez dyskusji, postanowione. Amen!





METALLICA

Zespół ogłoszony legendą trashmetalu już dawno temu, a przecież muzycy żyją (OK, OK, pamiętam o Cliffie), mają się całkiem dobrze i nadal koncertują. Ba! Niedawno nawet jako pierwszy band na świecie zagrali koncerty na wszystkich siedmiu kontynentach w ciągu roku. I choć krążą opinie, że ostatnia ich płyta to jakiś niewypał, stare dziadki się sprzedały, to już nie ta sama Metallica, a ja to bym lepiej zagrał solo w "Suicide & Redemption", gdzie charakterystyczne intro do "Unforgiven"?!, a ja to bym najchętniej Wam powiedziała, żebyście przestali marudzić. Nic nie daje mi takiego kopa, jak słuchanie utworów tego zespołu, a proste do gry riffy i genialne solówki, na których można połamać sobie palce, towarzyszą chyba każdemu, kto próbuje swoich sił z gitarą. 
Miłością do nich zaraził mnie, o dziwo, mój brat. I to by była chyba jedyna rzecz, za którą jestem mu naprawdę szczerze wdzięczna (choć nigdy się do tego przed nim nie przyznam!).




RAMMSTEIN

Moja nienawiść do języka niemieckiego ma swój jeden, lecz mocny wyjątek. Nie wyobrażam sobie słuchać utworów zespołu Rammstein w innym języku i mówię... tfu, piszę to całkiem poważnie! Faceci są tak kontrowersyjni, tak perwersyjni, tak bezczeszczący wszystko, co święte i do tego jeszcze śpiewają w tak okropnym języku, że nie sposób ich nie wielbić. Dziwnym trafem, w 90% moich muzycznych wizyt na wcześniej wspomnianym YouTube kończę na którymś z utworów pochodzącym z rąk tych panów.
Kawał naprawdę dobrej muzy!





Dobra, nie jestem oryginalna. Miałam zamieścić tylko 3 zespoły i przyznaję, że podczas wyboru ostatniego mocno się wahałam - i to wcale nie dlatego, że nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym Wam zaserwować. Bardziej chodziło tu o dylematy Hmm, dać tu legendarny Pearl Jam czy magiczne połączenie metalu z orkiestrą w postaci Nightwish? A może Dave Grohl i Foo Fighters? Albo solówki Richiego Blackmoora z Deep Purple? and so on. Ale o reszcie mojej playlisty innym razem.

A Wy, czego słuchacie?

czwartek, 19 grudnia 2013

Święta, święta… już nie mogę



Zapewne 99% z Was zdążyło już w tym roku usłyszeć Last Christmas, obejrzeć Kevina samego w różnych miejscach świata, znudzić się widokiem owiniętych w kolorowe sreberka Mikołajów z czekolady i zapchać mandarynkami, których kilogramy kupiliście w promocyjnej cenie w Biedronce. Przez najbliższe trzy dni będziecie mogli pomarzyć o w miarę znośnych warunkach w transporcie publicznym, który to (podobnie jak miliony innych ludzi) wybraliście, aby dotrzeć do rodzinnego domu. Dodatkowo Wasz portfel w tajemniczy sposób nabawił się anoreksji, a znajomi, o których istnieniu niemal zapomnieliście, zaczynają pisać na Facebooku i proponować spotkanie.

Napisałabym coś o bałwanach, ale śnieg najwyraźniej wybrał się na dłuższe wakacje, a o tych pozostałych (bałwanach, rzecz jasna) nie warto wspominać.

Tak jest, Moi Drodzy: wszystkie znaki na niebie i ziemi mniej więcej od początku listopada wskazują na nieuchronnie zbliżające się Święta. Bożego Narodzenia, tak gwoli ścisłości. I gdy wszyscy dookoła cieszą się jak dzieci i latają z wywieszonym jęzorem po centrach handlowych, ja walę głową w stół, rwę włosy z głowy, całą swoją postawą niemo krzycząc „God, how I hate Christmas!”.

No dobra, może nie do końca tak chętnie nabijam sobie guzy na czole i pozbawiam swojej dumy (czytaj: włosów na czerepie), ale taka już jest rola metafory. Ludzie mówią/piszą różne dziwne rzeczy, które potem inni nieopatrznie biorą sobie do serca, więc wolę uprzedzić.

Wracając do meritum – cóż to się musiało w moim życiu wydarzyć, jakaż to trauma z dzieciństwa (jakby to zapytał Freud) sprawiła, iż nienawidzę tego wspaniałego czasu, kiedy to biały puch spada z nieba (a przynajmniej takie było założenie), ludzie są dla siebie nad wyraz uprzejmi i uśmiechnięci (jakby nagle pewne ziółko zalegalizowano), a w powietrzu unosi się zapach pierników, grzańca i choinki (świeżo ściętej, tak by the way, prosto i nie do końca w zgodzie z prawem z pobliskiego lasu)?

Otóż, Panie Freud, nie byłby Pan zadowolony z mojej odpowiedzi. Nie mam żadnej traumy związanej z przykrym wydarzeniem z dzieciństwa datowanym na 24 grudnia. Ja zwyczajnie nie lubię Świąt. Nie lubię stać w kolejkach długich na trzy dni i dwa kwadranse, bo kas co prawda w sklepie jest dziesięć, ale pań je obsługujących już tylko dwie. A wszystko po to, żeby kupić bułkę na studenckie śniadanie. Nie lubię biegać po sklepach (to akurat tyczy się każdego dnia w roku) w poszukiwaniu prezentu, który i tak z dużą dozą prawdopodobieństwa nie spodoba się osobie obdarowywanej. Nie lubię patrzeć na innych kupujących, którzy z obłędem w oczach rzucają się na towar jakby w obawie, że został już tylko ten ostatni egzemplarz, a bez niego, jak wiadomo, nie uszczęśliwimy (trochę na siłę) kogoś, na kim nam (niekoniecznie) zależy. Nie lubię wymuszonych spotkań z ludźmi, z którymi na co dzień nie utrzymuję kontaktu lub nie czuję się do nich emocjonalnie przywiązana, a mimo to należy się z nimi zobaczyć właśnie z powodu Świąt, bo to jakaś daleka rodzina lub współpracownicy w firmie czy inni studenci z uczelni. Wreszcie – nienawidzę składać ani przyjmować życzeń, które i tak nigdy się nie spełnią, ale wszyscy je mówią tak pro forma, bo wypada choć raz w roku poudawać miłą osobę.

Mam wrażenie, że gdzieś w toku ewolucji hipermarketów i zwiększania ilości reklam wmawiających nam co powinniśmy chcieć dostać, co powinniśmy kupić, co powinniśmy postawić na świątecznym stole, zatraciliśmy poczucie rzeczywistej wartości i idei Bożego Narodzenia. Nie, nie jestem religijna, więc nie będę pisała tu o narodzinach Dzieciątka Jezus, ani jak ważny pod względem duchowym jest dla katolików dzień przyjścia na świat Zbawiciela. Jak ktoś wierzy – to dobrze; jak nie – to też dobrze. Ale skoro już wszyscy w pewien sposób przyjęliśmy w naszej kulturze dzień 24 grudnia za dzień wyjątkowy, to może sprawmy, aby takim był. I nie, nie chodzi mi o obdarowywanie się złotem i mirrą. Ani o wprowadzenie w życie nad wyraz głupiego pomysłu, który od jakiegoś czasu siedzi Wam w głowach. Ani o przełamanie tej niewidzialnej bariery i zaproszenie jej/jego na randkę (takie bariery to ja bym raczej radziła pokonywać na co dzień, a nie od święta).

Mam na myśli zwykłe okazywanie sobie chęci pomocy i zamienianie owej chęci w czyn. Tylko nieliczni z nas mogą sobie pozwolić na suto zastawiony wigilijny stół. Tylko garść ludzi bez głębszej refleksji sypie pieniędzmi i przelewa elektroniczne fundusze z karty, w zamian wynosząc połowę asortymentu ze sklepu. Może warto zastanowić się nad losem tych, którzy w ciągu całego roku nie są w stanie zarobić tyle, ile Wy wydaliście w grudniu? Albo wspomóc takich, których życie nie oszczędza również w innych sferach? Którzy nie mogą znaleźć się w gronie bliskich osób w tym ważnym okresie. Którzy nie zaznają miłości oraz ciepła, a przecież to właśnie z tym kojarzy nam się Boże Narodzenie.

Stąd mój apel. Nie wiesz, co kupić swojej żonie/chłopakowi/córce/matce/dziadkowi/koleżance/kumplowi…? Wydaje Ci się, iż mają oni wszystko co potrzebne do szczęścia i niezbędne do życia? Sam/sama nie możesz wymyślić, czym chciałbyś/chciałabyś zostać obdarowany/a w te Święta? Odpuść sobie szukania po sklepach. Odpuść wymyślanie na siłę. Dogadaj się z tą osobą, bądź ze samym sobą i postanów przeznaczyć te fundusze na kogoś, kto się z tego naprawdę ucieszy. Kup paczkę pieluch i zanieś do pobliskiego domu dziecka. Nie lubisz dzieci – włóż 20 kg karmy dla psów w ręce pracowników lokalnego schroniska, niech „pomartwią się” urządzaniem uczty dla porzuconych pupili. Jeśli nie masz do tego głowy bądź brak Ci wolnego czasu, a masz zaufaną fundację czy publiczną instytucję, która potrzebuje wsparcia finansowego – złóż datek. To nie musi być zaraz nie wiadomo jaka kwota. Nawet dziesięć złotych może kogoś uszczęśliwić i dać jeść przez dwa dni.

Napisałabym „nie zapominajmy”, ale mam wrażenie, że już to zrobiliśmy. Wobec tego przypomnijmy sobie prawdziwą ideę tych Świąt. Niech suto zastawiony stół i upchane pod choinką prezenty nie przyćmią naszych umysłów. I co najważniejsze – nie wierzmy, że Boże Narodzenie to jedyny czas, w którym powinniśmy myśleć o innych. Bo troszczyć się o drugiego człowieka czy inną istotę powinniśmy cały rok.

Aby nie był gołosłowną, postanowiłam w tym roku wydać swoje uciułane przez ostatnie miesiące studenckie pieniądze i wspomóc przytulisko dla zwierząt w mojej małej mieścinie. Postaram się pochwalić zdjęciem zakupionej karmy na fanpejdżu na Fejsbuku - do którego polubienia serdecznie Was zapraszam. 

Wesołych Świąt!