wtorek, 22 kwietnia 2014

Luźne przemyślenia pod wpływem lektury



Nie będzie to recenzja, przynajmniej nie taka typowa. Bardziej opiszę tu myśli, jakie nasunęły mi się podczas lektury „Domu nad rozlewiskiem” – książki napisanej typowo dla relaksu, odcięcia się od problemów i oczyszczenia umysłu. Innymi słowy, typowej przedstawicielki rodzaju lekka, łatwa i przyjemna.


Głowna bohaterka Gosia (autorka powieści ma na imię Małgorzata. Przypadek? Nie sądzę.) po perturbacjach życiowych przeprowadza się do matki na mazurską wieś i zaczyna prowadzić mniej skomplikowany żywot. Mniej więcej tak można streścić fabułę. W książce występuje wiele porównań mieszkania w wielkim, anonimowym mieście (w tym wypadku Warszawie) do życia w wiosce, w której wszyscy się znają. Tu właśnie chciałam się zatrzymać.

Myśląc o swojej przyszłości zawsze wiązałam ją z mieszkaniem w dużym mieście. W końcu tu się najwięcej dzieje, wszędzie jest blisko, cywilizacja, te sprawy. Z pracą też prościej, więcej potencjalnych pracodawców (czy raczej – w moim przypadku – w ogóle jakiś pracodawca), lepsza perspektywa zarobkowa. Kino, siłownia, restauracje, wszystko pod ręką. Większa anonimowość, większa światowość i mniejsze prawdopodobieństwo, że wyjdzie z nas wiocha podczas spotkania biznesowego z np. kontrahentem zagranicznym. Poziom edukacji też (raczej) wyższy, więc jeśli kto planuje posiadać potomstwo tym bardziej ten argument będzie do niego przemawiał.

I tak sobie do tej pory żyłam przekonana o swojej przyszłości związanej z dużym miastem. Aż kumpela pożyczyła mi wspomnianą wyżej książkę pani Kalicińskiej.

Wielki dom z ogrodem, pies, rozlewisko, las, brak wielkomiejskiego zgiełku, cisza… Coś we mnie drgnęło. Jako rasowy aspołecznik nie przepadam zbytnio za towarzystwem ludzi. A już tym bardziej obcych lub nowo poznanych, którzy (że posłużę się słowami mojej współlokatorki) „wyżej srają niż dupę mają”. Żeby nie było, nie wszyscy mieszkańcy dużych miast tacy są. Znam wielu normalnych, miłych i całkiem przyjaznych ludzi, ale statystycznie rzecz biorąc większe prawdopodobieństwo napotkania takich bubków jest tam, gdzie więcej mieszkańców. I też bogatsi wyjeżdżają do dużych miast, a to zwykle ci arcyważni biznesmeni, ich żony i potomstwo tak się zachowują.

OK, przejdźmy do tej polskiej wsi mlekiem i miodem płynącej. Chociaż w sumie nie do końca, bo raczej wódą i biedą – o czym pani Kalicińska nie zapomniała i co mi się nawet spodobało w tej książce. Wieś nie jest ułagodzona, pokazywana w samych superlatywach. Nie patrzymy na nią oczami wielkomiastowej damy, którą zaślepił spokój i proste życie. Widzimy pijaństwo, patologię, upadające gospodarstwa oraz firmy. Biedę oraz stoczenie się na dno. Z drugiej strony jednak mamy tu spokój, las, wodę, w której można na dziko popływać, zero miejskiego hałasu, gnania za kasą. I to mnie bardzo pociąga. Zaszyć się w domu z widokiem na las, daleko od cywilizacji, od wścibskich oczu, od natłoku zajęć i poganiania przez pracodawcę. Taka odskocznia od dnia codziennego, bardziej lirycznie – przystań lub opoka. Wsi spokojna, wsi wesoła.

No dobra, fajnie i w ogóle, dom, ogródek, pies, ale też wszędzie daleko. Po dłuższym czasie w domu, w mojej małej mieścinie (nie wsi, ale w sumie aż tak bardzo to się nie różni) zaczyna mi się nudzić. W wakacje po prostu szału można dostać. Nie ma gdzie spotkać się ze znajomymi, wyjść na kawę, usiąść i porozmawiać. Ileż można siedzieć na swoim własnym ogródku? Spokój też bywa męczący. Jestem człowiekiem, który jeśli nie ma miliona spraw na głowie dostaje szału. Co za dużo to też niezdrowo i po całym tygodniu na uczelni padam na twarz. Bywają tygodnie, w których siedzę w „pracy” od rana do wieczora – zajęcia, telefony od profesorów, ustalanie różnych bzdetów, koła naukowe, starościnowanie, nauka (!), a jeszcze obiad trzeba zrobić, pozmywać, posprzątać…

Złoty środek? Działka w pobliżu Tatr z dużym ogrodem, salon z oknem na całą ścianę i widokiem na góry, pies latający po podwórku plus małe mieszkanie w Krakowie lub Zakopanem, żeby było gdzie przenocować w razie późnego powrotu z dyżuru. Ciekawe tylko kto na to zarobi. Medycyna i te sprawy, owszem, owszem; problem taki, że w mojej wymarzonej specjalizacji nie ma mowy o prywatnej praktyce. A państwowe pensje wcale oszałamiające nie są.

Na chwilę jeszcze wrócę do głównej bohaterki „Domu nad rozlewiskiem”. Kobieta, lat 47-49, na początku bardzo zadbana, z czasem rośnie wszerz, nie dba o makijaż i jak sama mówi, zamienia się w „mamuśkę”. W Warszawie wiodła bardzo nieszczęśliwy podłóg swego mniemania żywot. Praca w agencji reklamowej, brak czułości ze strony stale kontrolującego się małżonka, miła teściowa ogarniająca dom, całkiem udana córka. W trakcie pracy w firmie Gosia zdążyła przespać się z prezesem, następnie z kolegą z pracy, który to rozbudził w niej prawdziwe rządze. Ze względu na wiek wylano ją z pracy. Wyjeżdża na wieś do matki (w poszukiwaniu samej siebie), po drodze rozstaje się polubownie z mężem. Już po przytyciu i przejściu „na wiejską stronę mocy” przeżywa aż trzy romanse: ze swoim byłym współpracownikiem, z wiejskim dentystą i właścicielem firmy meblowej. Z każdym się przespała, każdy pragnie się z nią związać na dłużej, wszyscy jej pragną. Jakby się dało to jeszcze kilku chętnych panów na jej kobiece wdzięki by się znalazło, ale albo za starzy, albo zajęci.

Od 21 lat mieszkam w małej miejscowości otoczonej zewsząd wsiami. Analizuję życie tutaj i porównuję z tym, co przeczytałam w książce. Moje pytanie brzmi: skąd ta bohaterka na wsi znalazła tylu wolnych facetów chętnych do tego, żeby im do łóżka wskoczyła i to nie tylko na raz, ale żeby tworzyć jakiś związek? Z moich obserwacji wynika, że to facet ma powodzenie u wielu kobiet, nie odwrotnie. Więcej tu starych panien niż wdów. Albo zawiedzionych życiowo małżonek, których mąż pije na umór, do pracy nie chodzi i tylko siedzi przed telewizorem, żłopie piwo na zmianę z wódą i piekli się o byle co. A jak się pojawi jakiś nowy kawaler, to polecą do niego jak ćmy do ognia. Z kolei jak się pojawi taka "singielka" to nawet nikt uwagi nie zwróci.

Mam wrażenie, że w tej kwestii pani Małgorzata Kalicińska po trochu opisywała swoje życie i to jak chciałaby, żeby się potoczyło. W końcu wiele elementów z jej biografii pasuje do obrazu naszej heroiny. Cóż, nie należy jednak zapominać, że to powieść mająca na celu przynieść rozrywkę, zainteresować i wywołać uśmiech na twarzy. I tego się trzymajmy.


zdjęcia: google.pl