niedziela, 18 sierpnia 2013

Chcesz być pisarką...?

Część druga postu Będę pisarką!

No dobra, koniec ględzenia o mnie, czas przejść do konkretów. Któż z nas nie chciał napisać książki, która stałaby się sławnym na całym świecie bestsellerem, z hollywoodzką aleją gwiazd w znakomitej ekranizacji nagrodzonej Oscarem i z nagrodą Pulitzera w kieszeni? Ale od samego marzenia do celu droga długa, stroma i pod górkę. A kto się jej podejmie - albo naprawdę w siebie wierzy, albo po prostu nie ma co robić z wolnym czasem.

Na pomysł wpaść łatwo. Właściwie idea sama do nas przychodzi, niejednokrotnie zaskakując i podkręcając do działania. Tak, to ona, owa sławna wena twórcza! To wtedy przyszły autor siada przed komputerem (bądź nad zeszytem, dzierżąc wieczne pióro w swej prawicy) i zaczyna przelewać słowa na papier, czy to elektroniczny, czy ten z makulatury. Na początku tsunami, później rwąca rzeka, następnie spokojny strumyczek, aż po dziesięciu maksymalnie stronach źródełko wysycha. Gratulacje należą się tym, którzy potrafią pływać w saharyjskim piasku i korzystać z pary wodnej - tylko oni będą w stanie dotrzeć do mety okraszonej najpiękniejszym dla pisarza słowem KONIEC. Wielu aspirującym przyszłym pisarzom brak zapału, aby dokończyć to, co zaczęli. Jeśli już zaczęli w ogóle pisać, bowiem niejednokrotnie kończy się na samym zarysie fabuły w naszej głowie.

OK, ale tekst został spłodzony, historia spisana. Pełni entuzjazmu zastanawiamy się co dalej, w końcu wizja milionów na koncie majaczy gdzieś tam w zakamarkach umysłu. Coś trzeba zrobić, tylko co? 

Otóż należy zrobić najnudniejszą rzecz na świecie - przeczytać całą książkę od A do Z. Podczas pisania nawet nie zauważamy, kiedy robimy błędy. Niektóre fragmenty trzeba poprawić, inne całkowicie wykreślić, tu i ówdzie coś dopisać. Może wydaje nam się, że nikt lepiej od nas nie wie, co napisaliśmy, ale to nieprawda. Najlepiej zawsze będzie wiedział czytelnik. A najbardziej obiektywny będzie czytelnik niezaangażowany w pracę i życie autora. Innymi słowy osoba postronna, która przeczyta nasze dzieło i krytycznie oceni. A my z żelaznym uśmiechem na twarzy tę krytykę przyjmiemy do wiadomości i w pięćdziesięciu procentach się do niej zastosujemy.

Kolejny krok, po ponownej edycji tekstu i naprowadzeniu poprawek zasugerowanych przez niezależnego krytyka, to znalezienie wydawcy. Jeśli myśleliście, że po napisaniu książki będzie z górki - błąd! Nie ma nic gorszego niż pisanie maili z autoreklamą do wszystkich możliwych wydawców na rynku i czekanie na odpowiedź (albo jak w 99% przypadków - jej brak). Wydawcy zwykle zastrzegają sobie, iż od momentu wysłania do nich tekstu mają ok. 3 miesiące na zapoznanie się z nim i wystosowanie ewentualnej odpowiedzi. Jeśli nie są zainteresowani, to po prostu nie odpisują wcale. I tak czekaj sobie w napięciu przez 3 miesiące, odświeżaj pocztę co 5 minut, powstrzymuj przed dzwonieniem na infolinię wydawnictwa, czy wiadomość z Twym dziełem na pewno doszła! A po upływie 90 dni zalej wszystkich dookoła morzem łez, bo skrzynka, poza spamem, nadal świeci pustkami.

Napisałam już dwie książki i wiem, co mówię. Zwykle dzieliłam sobie wydawnictwa na kilka grup i co trzy miesiące wysyłałam maile z kopiami tekstów do kilku z nich jednocześnie. Rzadko kiedy dostawałam odpowiedź. Jeśli wydawnictwo było miłe, ale niezainteresowane, to odpisywało, iż np. nie wydaje pozycji z tego gatunku, ale niech Pani spróbuje w tym i tym wydawnictwie. Raz czy dwa dostałam propozycję wydania książki w wersji papierowej, ale pod warunkiem, że dorzucę się do biznesu. W skład takich wydatków wchodziła płatna profesjonalna korekta (cena w zależności od długości manuskryptu) plus pokrycie co najmniej połowy wydatków związanych z nakładem. Jeśli kogoś stać, proszę bardzo. Niezarabiająca na siebie studentka raczej może o czymś takim pomarzyć.

Cóż więc zrobić? Schować do szuflady i zapomnieć? Włożyć tyle pracy, energii i czasu na marne, w projekt bez przyszłości?

Kiedyś może bym się poddała. Kiedyś - czyli przed erą e-booków. Dziś, dzięki self-publishingowi każdy może wydać swoją książkę. I to bez początkowego kapitału. Wystarczy znaleźć dobrego, godnego zaufania wydawcę. To też nie jest łatwe - za pierwszym razem się sparzyłam, podpisałam umowę i odesłałam do wydawcy, ale (na szczęście) nie wywinął się z jej najważniejszego punktu, czyli publikacji dzieła w określonym terminie, w związku z czym prawa znów przeszły na mnie i mogłam szukać dalej. Bo tak prawda: podpisując umowę przekazujemy część naszych praw do książki wydawnictwu. Już nie jesteśmy wolnymi ptakami mogącymi zrobić ze swoją twórczością co im się żywnie podoba. No ale, coś za coś. W zamian, jeśli dobrze trafimy, dostaniemy dobrą korektę, edycję, ISBN, okładkę i dystrybucję do największych, najpopularniejszych księgarni internetowych, nawet tych międzynarodowych. 

Przyznaję, e-book to nie to samo co "żywa", szeleszcząca i pachnąca drukiem książka. Jako autor również nie zarabiam na tym nie wiadomo jakich pieniędzy - dostaję ledwie 30% ceny po odprowadzeniu podatku VAT, a ten na książki elektroniczne wynosi aż 23% ceny podawanej w księgarniach. Biorąc pod uwagę, iż nie mam popularnego nazwiska i nie zajmuje się mną żaden spec od reklamy, nie mogę liczyć na sprzedaż e-booka za wysoką cenę. W efekcie moja gaża za egzemplarz waha się między 1 a 3 zł.

Czy warto dla takich groszy? A co z willą z basenem, sportowym samochodem i akacjami w Hamptons?! Cóż, powiem tak: nie ma lepszego uczucia od chwili, w której po raz pierwszy widzisz swoje "dziecko" ogólnodostępne, do kupienia w księgarni, nawet jeśli jest to księgarnia elektroniczna. A miliony na koncie może też kiedyś się pojawią. Jednak, wbrew pozorom, nie one są w życiu prawdziwego pisarza najważniejsze. Moim marzeniem jest, aby ktoś czytał to co napisałam. Czytał, zastanawiał się i po lekturze podzielił się swoją opinią. Jeśli się podobało - super! Jeśli nie - dlaczego i jakie czytelnik miałby dla mnie wskazówki na przyszłość? Bo komentarz w stylu "Ale to było chujowe" niestety nie wchodzi do kanonu konstruktywnej krytyki, a jedyne uczucie jakie wzbudza to ból, zwątpienie we własne siły i niesmak.

Zastanawiałam się, czy nie wkleić tu linków do stron moich książek, jednak nie chcę robić sobie reklamy. Nie jestem też pewna, czy dorosłam do tego, aby przestać być anonimową na tym blogu. Przyznaję jednak, że bardzo jestem ciekawa opinii nieznanych mi osób na temat tych moich dwóch dużych tekstów - kto wie, może kiedyś się odważę i będę się nimi chwalić na prawo i lewo? ;)

1 komentarz: