wtorek, 30 lipca 2013

Będę pisarką!

Kiedy byłam małym brzdącem, na popularne pytanie "Kim zostaniesz w przyszłości?" odpowiadałam "Nie wiem". Mama wtedy wtrącała "Zostaniesz lekarzem i będziesz leczyć dzieciom serduszka", na co odzywała się moja buntownicza natura: "NIE! Nie będę lekarzem i nie będę leczyć żadnych dzieci!". (Uprzedzam pytanie - nie jestem z rodziny lekarzy i nikt, poza jedną pielęgniarką, nie miał nigdy do czynienia ze służbą zdrowia na stopie zawodowej). Tak więc mama, widząc moje święte oburzenie, zaprzestała torowania drogi tej idei. A ja nadal nie miałam sprecyzowanego pomysłu na przyszłość. Chociaż trudno wymagać czegoś takiego od dziecka w podstawówce.

Moment zwrotny nastąpił, gdy miałam 10 lat. Moja starsza kuzynka pokazała mi wtedy zeszyt, zwykły, standardowych wymiarów zeszyt w kratkę, który pamiętam do dziś. W środku natomiast znajdowały się zupełnie niezwykłe skarby, które zawładnęły moją wyobraźnią - opowiadania. Autorem tych historyjek była oczywiście moja dwunastoletnia kuzynka, która również zadbała o ilustracje. Jak możecie się domyślić, wysokiego lotu dzieło to to nie było, niemniej i ja zapragnęłam mieć coś takiego. Dostałam od niej swój pierwszy, bliźniaczy z pierwowzorem zeszyt i tak zaczęła rodzić się we mnie chęć zostania pisarką. Przez kilka następnych lat, gdy kuzynka przyjeżdżała do mnie na wakacje, siadałyśmy razem na mojej kanapie z podkładkami i zeszytami na kolanach, długopisami w rękach oraz zestawem kolorowych kredek gdzieś w pobliżu i tworzyłyśmy swoje dzieła. Zwykle wyglądało to w ten sposób, że po zapisaniu dwóch/trzech kartek (choć czasem nawet całych rozdziałów) przerywałyśmy, zamieniałyśmy się zeszytami i czytałyśmy co też wymyśliła ta druga. Innymi razy czytałyśmy je sobie na głos i oceniałyśmy na bieżąco. To był chyba najbardziej twórczy okres w moim życiu - do dziś w pudełku z pamiątkami trzymam jeden z owych zeszytów.

Niestety, stało się to, co nieuniknione - dorosłyśmy. Albo raczej podrosłyśmy i gdy byłam w gimnazjum zaniechałyśmy wspólnego pisania. Co nie znaczy, że rzuciłyśmy pisanie na dobre! Obie miałyśmy komputery i choć w świecie realnym dzieliło nas ponad czterdzieści kilometrów, dzięki łączom internetowym przesyłałyśmy sobie pliki z naszymi książkami. A właściwie ich zaczątkami i ogólnymi zarysami, bo żadnej nie udało nam się skończyć. Oprócz tego, w ostatniej klasie gimnazjum przyjaciółka wciągnęła mnie do redakcji szkolnej gazetki. Wtedy byłam już na etapie bardziej sprecyzowanych poglądów na przyszłość - pod koniec podstawówki chciałam zostać filologiem angielskim, a w gimnazjum dziennikarką. No i oczywiście, nie zapomniałam o głównym marzeniu, czyli wydaniu książki. Dlatego przejęcie niezbyt ciekawej kolumny - pamiętnika fikcyjnej nastolatki - dawało mi szansę na sprawdzenie, czy rzeczywiście mam jakiś talent. I wtedy stało się coś niesamowitego!

Do tej pory, zanim dołączyłam do grupy redakcyjnej, nasza szkolna gazetka co miesiąc wzbudzała dość spore emocje wśród uczniów, które jednakże opadały zaraz po szybkim rzucie okiem na ostatnią stronę - stronę z pozdrowieniami. Każdy chciał być tu wyróżniony. Każdy liczył, że tajemniczy wielbiciel/wielbicielka ogłosi swoje uczucia do niego na forum szkoły. Albo chociaż chciał, żeby przyjaciele dali mu poczuć, że jest fajny i wspomnieli o nim na tej ostatniej stronie. Poza tym gazetka zawierała artykuły, których nikt nie czytał. O rubryce, którą później przejęłam, nie wspominając - notki były krótkie, w stylu "Znów dostałam 6! Jadę z chłopakiem do kina!". 

Kiedy włączyłam się w tworzenie owej gazetki, nie od razu wzięłam się za pisanie fikcyjnego pamiętnika. W pierwszym miesiącu napisałam artykuł o tym, jak uchronić się przed jesiennym przeziębieniem ;) Dopiero drugi numer ukazał się z fragmentem pamiętnika autorstwa mojego i mojej przyjaciółki. Bo właśnie ten pierwszy fragment pisałyśmy razem, na Gadu-Gadu: na zmianę pisałyśmy po jednym zdaniu, nie wiedząc zupełnie, co napisze ta druga i jaki ma pomysł na dalszy ciąg. Było to fajne doświadczenie i wyszedł nam naprawdę niezły (a także dość spory) kawałek. Po drobnej korekcie wysłałyśmy go nauczycielce - redaktor naczelnej. W dniu "wydania" gazetki zawsze zbieraliśmy się wszyscy w jakiejś sali lub na korytarzu i razem z egzemplarzami najnowszego numeru do rozniesienia po klasach, dostawaliśmy cenne uwagi na temat naszych tekstów. Do dziś pamiętam wyraz twarzy nauczycielki i jej okrzyk "Dziewczyny! To jest wspaniałe!" :) Po raz pierwszy ta kolumna zajęła więcej niż pięć linijek tekstu - tak naprawdę miała dwie i pół strony. Podbudowane sukcesem, obie uwierzyłyśmy w swoje siły, jednak dalej już sama prowadziłam ową kolumnę. 

Gazetka wychodziła raz w miesiącu i z każdym kolejnym numerem słyszałam coraz więcej głosów na korytarzach komentujących życie mojej bohaterki. Koleżanki przychodziły mnie pochwalić, jednocześnie próbując wyciągnąć co będzie dalej. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak w środku pałałam z dumy, że z nieznaczącej rubryczki zrobiłam kolumnę sławną na całą szkołę! A najbardziej w tym przekonaniu utwierdzały mnie pochwały od innych nauczycielek, gdyż nawet nie zdawałam sobie sprawy, że i one czytają moje opowiadania. Do dziś pamiętam, gdy przed rozpoczęciem lekcji matematyczka poprosiła, żebym podeszła do jej biurka i spytała, czy to ja tworzę ten pamiętnik. Przytaknęłam, zresztą pod tekstem widniało moje imię i nazwisko. Pochwaliła mnie, a ja nie mogłam uwierzyć, że w moim opowiadaniu rozczytują się dorośli! Lubiłam też patrzeć na zdziwienie malujące się na twarzy pytających "Ty to wymyśliłaś, czy opisujesz prawdziwe zdarzenia?", kiedy mówiłam, że to w stu procentach wytwór mojej wyobraźni.

Koniec gimnazjum zbliżał się jednak nieuchronnie oraz wielkimi krokami, a razem z nim koniec mojej kariery w gazetce. Z myślą o zostaniu dziennikarką poszłam do liceum do klasy humanistycznej - co uważam za wielki błąd, bo oprócz interpretacji dzieł klasycznych, nie napisałam nic własnego. Przynajmniej nie oficjalnie. Z ciekawości zajrzałam na internetowe wydanie gazetki z gimnazjum. Przykro mi się zrobiło, gdy zobaczyłam, że moja - teraz już była - kolumna ponownie została zdegradowana do pięciu linijek o treści "Ale nudy w szkole. Dostałam pięć z matmy z kartkówki! Jadę dziś na pidżama party".

Podczas wakacji między gimnazjum a liceum zaczęłam jednak pisać coś większego - swoją pierwszą prawdziwą książkę. Ukończyłam ją dwa lata później, przed swoimi 18 urodzinami. W międzyczasie wygrałam również konkurs literacki, którego nagrodą miało być m. in. opublikowanie opowiadania w normalnych zeszytach A5 w kratkę bądź linię - na końcu kilka kartek miało być zapisanych właśnie tym zwycięskim opowiadaniem, żeby uczniowie na nudnej lekcji mogli sobie poczytać ;) Jednak do publikacji nie doszło (a oba moje opowiadania, które wysłałam, wygrały) mimo, iż resztę nagród otrzymałam. Również w tym czasie, po srogim zawodzie wywołanym klasą humanistyczną, zapałałam miłością do chemii i biologii. Po pierwszym semestrze pierwszej klasy już wiedziałam, że będę zdawała na uniwersytet medyczny. Co było diametralną zmianą, tym bardziej, że w gimnazjum nienawidziłam chemii!

Jak już wspomniałam, przed 18. urodzinami ukończyłam pierwszą książkę, której pisanie zajęło mi 2 lata. No, to jak już napisałam, to teraz z górki! myślałam. Nic bardziej mylnego! Dziś co prawda mam na swoim koncie już dwa wydane e-booki, ale od momentu ukończenia pisania do momentu ukazania się książki na rynku minął okrągły rok. Jednak o drodze, jaką ja wraz z moim tekstem musiałam przejść przez te 365 dni, napiszę Wam już w nastęnym poście ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz