Nie będzie to recenzja,
przynajmniej nie taka typowa. Bardziej opiszę tu myśli, jakie nasunęły mi się
podczas lektury „Domu nad rozlewiskiem” – książki napisanej typowo dla relaksu,
odcięcia się od problemów i oczyszczenia umysłu. Innymi słowy, typowej przedstawicielki
rodzaju lekka, łatwa i przyjemna.
Głowna bohaterka Gosia (autorka
powieści ma na imię Małgorzata. Przypadek? Nie sądzę.) po perturbacjach
życiowych przeprowadza się do matki na mazurską wieś i zaczyna prowadzić mniej
skomplikowany żywot. Mniej więcej tak można streścić fabułę. W książce
występuje wiele porównań mieszkania w wielkim, anonimowym mieście (w tym
wypadku Warszawie) do życia w wiosce, w której wszyscy się znają. Tu właśnie
chciałam się zatrzymać.
Myśląc o swojej przyszłości
zawsze wiązałam ją z mieszkaniem w dużym mieście. W końcu tu się najwięcej
dzieje, wszędzie jest blisko, cywilizacja, te sprawy. Z pracą też prościej,
więcej potencjalnych pracodawców (czy raczej – w moim przypadku – w ogóle jakiś
pracodawca), lepsza perspektywa zarobkowa. Kino, siłownia, restauracje,
wszystko pod ręką. Większa anonimowość, większa światowość i mniejsze
prawdopodobieństwo, że wyjdzie z nas wiocha podczas spotkania biznesowego z np.
kontrahentem zagranicznym. Poziom edukacji też (raczej) wyższy, więc jeśli kto
planuje posiadać potomstwo tym bardziej ten argument będzie do niego
przemawiał.
I tak sobie do tej pory żyłam
przekonana o swojej przyszłości związanej z dużym miastem. Aż kumpela pożyczyła
mi wspomnianą wyżej książkę pani Kalicińskiej.
Wielki dom z ogrodem, pies,
rozlewisko, las, brak wielkomiejskiego zgiełku, cisza… Coś we mnie drgnęło.
Jako rasowy aspołecznik nie przepadam zbytnio za towarzystwem ludzi. A już tym
bardziej obcych lub nowo poznanych, którzy (że posłużę się słowami mojej
współlokatorki) „wyżej srają niż dupę mają”. Żeby nie było, nie wszyscy
mieszkańcy dużych miast tacy są. Znam wielu normalnych, miłych i całkiem
przyjaznych ludzi, ale statystycznie rzecz biorąc większe prawdopodobieństwo
napotkania takich bubków jest tam, gdzie więcej mieszkańców. I też bogatsi
wyjeżdżają do dużych miast, a to zwykle ci arcyważni biznesmeni, ich żony i potomstwo
tak się zachowują.
OK, przejdźmy do tej polskiej wsi
mlekiem i miodem płynącej. Chociaż w sumie nie do końca, bo raczej wódą i biedą
– o czym pani Kalicińska nie zapomniała i co mi się nawet spodobało w tej
książce. Wieś nie jest ułagodzona, pokazywana w samych superlatywach. Nie patrzymy
na nią oczami wielkomiastowej damy, którą zaślepił spokój i proste życie.
Widzimy pijaństwo, patologię, upadające gospodarstwa oraz firmy. Biedę oraz
stoczenie się na dno. Z drugiej strony jednak mamy tu spokój, las, wodę, w
której można na dziko popływać, zero miejskiego hałasu, gnania za kasą. I to
mnie bardzo pociąga. Zaszyć się w domu z widokiem na las, daleko od
cywilizacji, od wścibskich oczu, od natłoku zajęć i poganiania przez
pracodawcę. Taka odskocznia od dnia codziennego, bardziej lirycznie – przystań lub
opoka. Wsi spokojna, wsi wesoła.
No dobra, fajnie i w ogóle, dom,
ogródek, pies, ale też wszędzie daleko. Po dłuższym czasie w domu, w mojej
małej mieścinie (nie wsi, ale w sumie aż tak bardzo to się nie różni) zaczyna
mi się nudzić. W wakacje po prostu szału można dostać. Nie ma gdzie spotkać się
ze znajomymi, wyjść na kawę, usiąść i porozmawiać. Ileż można siedzieć na swoim
własnym ogródku? Spokój też bywa męczący. Jestem człowiekiem, który jeśli nie
ma miliona spraw na głowie dostaje szału. Co za dużo to też niezdrowo i po
całym tygodniu na uczelni padam na twarz. Bywają tygodnie, w których siedzę w „pracy”
od rana do wieczora – zajęcia, telefony od profesorów, ustalanie różnych
bzdetów, koła naukowe, starościnowanie, nauka
(!), a jeszcze obiad trzeba zrobić, pozmywać, posprzątać…
Złoty środek? Działka w pobliżu Tatr
z dużym ogrodem, salon z oknem na całą ścianę i widokiem na góry, pies latający
po podwórku plus małe mieszkanie w Krakowie lub Zakopanem, żeby było gdzie
przenocować w razie późnego powrotu z dyżuru. Ciekawe tylko kto na to zarobi.
Medycyna i te sprawy, owszem, owszem; problem taki, że w mojej wymarzonej
specjalizacji nie ma mowy o prywatnej praktyce. A państwowe pensje wcale
oszałamiające nie są.
Na chwilę jeszcze wrócę do głównej
bohaterki „Domu nad rozlewiskiem”. Kobieta, lat 47-49, na początku bardzo
zadbana, z czasem rośnie wszerz, nie dba o makijaż i jak sama mówi, zamienia
się w „mamuśkę”. W Warszawie wiodła bardzo nieszczęśliwy podłóg swego mniemania
żywot. Praca w agencji reklamowej, brak czułości ze strony stale kontrolującego
się małżonka, miła teściowa ogarniająca dom, całkiem udana córka. W trakcie
pracy w firmie Gosia zdążyła przespać się z prezesem, następnie z kolegą z
pracy, który to rozbudził w niej prawdziwe rządze. Ze względu na wiek wylano ją
z pracy. Wyjeżdża na wieś do matki (w
poszukiwaniu samej siebie), po drodze rozstaje się polubownie z mężem. Już
po przytyciu i przejściu „na wiejską stronę mocy” przeżywa aż trzy romanse: ze
swoim byłym współpracownikiem, z wiejskim dentystą i właścicielem firmy
meblowej. Z każdym się przespała, każdy pragnie się z nią związać na dłużej,
wszyscy jej pragną. Jakby się dało to jeszcze kilku chętnych panów na jej
kobiece wdzięki by się znalazło, ale albo za starzy, albo zajęci.

Mam wrażenie, że
w tej kwestii pani Małgorzata Kalicińska po trochu opisywała swoje życie i to
jak chciałaby, żeby się potoczyło. W końcu wiele elementów z jej biografii
pasuje do obrazu naszej heroiny. Cóż, nie należy jednak zapominać, że to
powieść mająca na celu przynieść rozrywkę, zainteresować i wywołać uśmiech na
twarzy. I tego się trzymajmy.
zdjęcia: google.pl