wtorek, 25 grudnia 2012

Love story


Święta świętami, nie muszę chyba wszystkim przypominać, że Wigilia już za nami, choć to wcale nie oznacza końca świętowania. Zostawmy jednak ten specyficzny nastrój oczekiwania, towarzyszący wszystkim już od połowy października (kiedy to w jednej ze znanych sieci marketów pojawiły się świąteczne ozdoby). Wreszcie znalazłam czas, żeby włączyć nieużywany od listopada, nowy telewizor i tak się akurat złożyło, że trafiłam na świąteczne komedie romantyczne. Jakie? Tego możecie się dowiedzieć ze zdjęć okraszających ten post. Jednakże znów - nie będę się nad nimi specjalnie rozwodzić. Przynajmniej nie konkretnie nad nimi.

Albowiem dziś będzie o tym, skąd wśród nas taki pociąg do historii romantycznych.


Pociąg jest i nie da się temu zaprzeczyć. Jeśli było by inaczej, skąd co tydzień w multipleksach pojawiałyby się nowe komedie romantyczne? Czy wydawcy wyłożyliby sporo pieniędzy na druk i promocję kolejnego kobiecego "czytadła", gdyby nie liczyli na zwrot poniesionych kosztów i to ze sporą nawiązką? Dlaczego radio zalewa nas cukierkowymi piosenkami o miłości, w większości (przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie) pisanych i komponowanych na jedno kopyto? Bo tego właśnie ludzie chcą, tego pragną i pożądają - Miłości. Nawet tej syntetycznej, wymyślonej i wyreżyserowanej od A do Z, która spotka kogoś innego, możliwe, że zupełnie obcą nam osobę.

Wszystkie te historie zaczynają się w podobny sposób - on sam, ona sama, któreś z nich (a najlepiej oboje) po trudnych przejściach i z bagażem doświadczeń. Półtora godziny później są już razem uśmiechnięci i trzymający się za ręce, pojawia się napis THE END, a my sami już sobie dopowiadamy "I żyli długo i szczęśliwie". Po czym wracamy do szarej rzeczywistości.

Tu kryje się klucz całej zagadki. Ta niepozorna, szara rzeczywistość jest powodem, dla którego pisarze, kompozytorzy i twórcy tego typu historii jeszcze nie zbankrutowali. Mąż/partner, który już dawno zapomniał, co tak naprawdę w nas widział. Żona/partnerka z nieustającą migreną. Wreszcie zupełny brak tej drugiej połówki. Obowiązki domowe, służbowe, koleżeńskie i jakie jeszcze tylko są możliwe. Wakacje są raz-dwa razy w roku, ilość imprez jest odwrotnie proporcjonalna do naszego wieku, a między tymi chwilami nadal toczy się życie. 
Love stories ukazują ten najciekawszy moment: spotkanie, długie umizgi, jakieś perturbacje i happy end. Kluczową kwestię odgrywa właśnie to szczęśliwe zakończenie, bowiem książkę/film/piosenkę można, a nawet trzeba kiedyś skończyć. A taki moment jest wręcz idealny! Gorzej, że w prawdziwym świecie to jest dopiero początek. Nikt nie pokazuje codzienności, przyzwyczajenia, rutyny, upływu czasu. To jest zbyt depresyjne, zbyt dużo tego mamy, jesteśmy tego zbyt świadomi. 
    Kiedyś nie lubiłam rzeczy romantycznych. Nadal podchodzę do nich z dystansem. Kiedy oglądam film z koleżankami (faceci stawiają jeszcze większy opór niż ja ;)), nie mogę powstrzymać się od komentarzy, kąśliwych uwag. Ale gdy siedzę sama, zawinięta w koc, na wprost ekranu telewizora - to już zupełnie inna historia. Ostatnimi czasy zdarza mi się nawet uronić kilka łez, to chyba jakaś oznaka starzenia. Skąd to wszystko? Bo choć przez chwilę mogę żyć ułudą, oglądać coś, co mnie nigdy nie spotkało. Nigdy nie byłam zakochana. Dziwne jak na kogoś, kto ma 20 lat. I to jest właśnie powód, dla którego mam "doła" po zakończeniu filmu. Bo wracam do punktu wyjścia, do swojej szarej rzeczywistości, w której po dwudziestu latach straciłam nadzieję.


Dlatego mówię "TAK, komedie romantyczne też są nam potrzebne!", bo dzięki nim choć przez chwilę mamy możliwość żyć marzeniami w trochę bardziej namacalny sposób. Nie zobaczymy w nich tego co potem, tego co już wcale szczęśliwe nie jest. Ale właśnie o to w tym chodzi! Chyba, że ktoś szuka dramatu - wtedy powinien zajrzeć na inną półkę.




pics: weheartit.com

1 komentarz: