środa, 13 marca 2013

Nie będzie papieża...

...przynajmniej nie w tym poście ;)

Otóż dziś opowiem Wam, jak to (znów) stałam się gruba.

Wcześniej już pisałam, jaką to zakompleksioną osobą jestem, jak media oddziałują na naszą wyobraźnię i kształtowanie ideału piękna, a także, jak sobie z tym w miarę radzić. A czy ja sprostałam zadaniu i pozbyłam się tych niechcianych towarzyszy życia na "K"? Czy nabrałam pewności siebie i poczułam szczęśliwą, piękną, świadomą swoich atutów kobietą (których obrazkami nota bene karmią nas media)?

Hmm, powiedziałabym, że gdyby narysować wykres "Moja samoakceptacja" w funkcji czasu bez wątpienia linia tego wykresu byłaby kształtu fali częstotliwości. Innymi słowy - jednego dnia mam wrażenie, że jest super, reszcie wyglądam jak człowiek, już niewiele brak mi do figury Wenus z Milo (plus pełen zestaw kończyn górnych ;)), a już następnego musi stać się coś, co na długi czas ponownie zagrzebie mnie w dołku samokrytycyzmu. Albo mama (osoba o zupełnie innej budowie ciała i, co tu dużo mówić, te 5 kilo lżejsza ode mnie) zacznie mi wypominać każdy kawałek czekolady i liczyć kalorie - co mnie strasznie denerwuje - albo spodnie w ZARZE, bądź innej hiszpańskiej sieciówce szyjącej ciuchy na dziewczyny o proporcjach modelki, znowu nie chcą pokonać trasy uda-tyłek-biodra, albo wydarzy się coś jeszcze innego, druzgocącego w skutkach.

Teraz fanfary: TAM TA-DA-DAAAM! 

Tak. To właśnie zdarzyło się dziś, trzynastego marca, w dniu, w którym po raz drugi w życiu byłam świadkiem wypuszczenia zasłony dymnej przez władze Kościoła Rzymskokatolickiego ;)

Zajęcia z higieny. Temat: Higiena produktów żywnościowych i żywienia. Jednym z punktów programu było wypełnienie ankiety (podpisanej!) swoimi, zmierzonymi bądź obliczonymi, parametrami dotyczącymi wagi i tkanki tłuszczowej. Do dyspozycji, oprócz standardowej wagi łazienkowej i centymetra krawieckiego, mieliśmy także urządzenie wielkości telefonu komórkowego, które to sprytne ustrojstwo miało za pomocą magii (czyli fal elektromagnetycznych) oszacować procentową zawartość tkanki tłuszczowej w naszych ciałach. Tu muszę nadmienić, iż profesjonalny sprzęt składa się z powyżej szesnastu, a najlepiej więcej niż dwudziestu elektrod zakładanych na różne miejsca powierzchni użytkowej osoby badanej, natomiast cacko dostępne na zajęciach miało ledwo dwie elektrody - po jedną na każdy palec wskazujący.

OK, już zaczynam wymówki. Przejdźmy dalej.

Moja pierwsza reakcja - "Super! Zawsze chciałam zbadać sobie tkankę tłuszczową!". Chwilę później zaczęłam jednak pojmować, iż nieuchronnie zbliżam się do publicznego upokorzenia. To już nie jest tak kuszące...

Ostatecznie i tak musieliśmy wypełnić ankiety i oddać prowadzącemu, więc nie miałam wyboru. Wzięłam małe narzędzie tortur, wprowadziłam swoje dane, zgodnie z procedurą włożyłam palce wskazujące w odpowiednie miejsca, wyciągnęłam ręce i odwróciłam maszynkę tyłem do siebie, a koleżanka nacisnęła spust. Chwila czekania w napięciu i...

W głębi duszy (jeśli takową posiadam) liczyłam na nie najgorszy wynik. Mocne bicie serca, poker face, "Ale nikt nie patrzy???", odwracam małe ustrojstwo... i zamarłam. Co?! Trzydzieści procent??!! Szybki rzut okiem na tabelę norm i już wiem, że właśnie zostałam zaklasyfikowana do grupy "Poor", czyli najgorsza, ale jeszcze w granicach normy.

Chłopacy mogą Ci mówić, że masz najlepszą figurę ze wszystkich dziewczyn na uczelni. Obcy ludzie mogą Cię zaczepiać, gwizdać, mrugać, uśmiechać się do Ciebie. Możesz stwierdzić, że w sumie prowadzisz na tyle energiczny tryb życia, starasz się coś ze sobą zrobić i wcale nie jest źle. Możesz odnosić sukcesy w swojej karierze, nauce, możesz być popularna, znajomi mogą zwracać się do Ciebie w najbardziej osobistych sprawach, bo Ci ufają... A i tak kawałek metalu zetrze to wszystko, sprasuje, wymieli i wyrzuci na śmietnik. 

Bo jesteś tylko poor... and fat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz