niedziela, 26 maja 2013

Stop wishing - start doing!

Wszyscy mają marzenia. Dla niektórych ich spełnieniem byłaby podróż dookoła świata, dla innych Porsche 911 lub Ferrari Enzo, część oczywiście zadowoliłaby się dużym domem z ogrodem, gromadką dzieci, kochającym mężem/piękną żoną i ciekawą pracą. Wiele dziewczyn zapewne chciałaby mieć figurę jednego z Aniołków Victoria's Secret, a chłopacy obwodem bicepsu pragnęliby dorównać Burneice. 

Dobrze jest mieć marzenia, jakiś cel w życiu, do którego możemy dążyć - choćby nawet chodziło o zakup drogiej (bądź rozmiar mniejszej) sukienki na lato. To nam daje motywację, a im "mniejszy", bardziej błahy wydaje się ów cel, tym większe prawdopodobieństwo, że uda nam się go osiągnąć. A potem, skuszeni sukcesem w jednej materii, zaczniemy sięgać coraz wyżej.

Taaa. Tylko dlaczego zewsząd słychać marudzenia, jakie to życie nudne, jakie niesprawiedliwe, inni mają kasy jak lodu i robią co chcą, a ja tyram i ledwo mi na piwo starczy?

Otóż, moi drodzy, samo się nie zrobi!

Wiadomo - kto ma pokaźniejsze konto w banku, ten ma łatwiejszy dostęp do niektórych rzeczy. Co nie znaczy, że i Wy nie możecie tego osiągnąć! Droga bardziej wyboista i kręta, ale satysfakcja o wiele większa. Wszyscy dobrze wiedzą, że jak coś przychodzi nam z niewymuszoną łatwością nie doceniamy tego tak bardzo, jak w przypadku, gdy musimy długo i ciężko na to pracować.

Jestem osobą, która zamiast marzeń woli mieć plany. Podejście psychologiczne, bowiem plan trzeba zrealizować; natomiast marzenia, biorąc kalkę z języka angielskiego ("dreams") to tylko sny, a w dalszej interpretacji ułuda. Planować jest o wiele łatwiej. Przykład? Proszę bardzo! Dwa lata temu obejrzałam film "Vicky Cristina Barcelona" i choć film jako taki zbytnio mi się nie podobał, to moje serce podbiła ostatnia tytułowa bohaterka. Woody Allen może tworzy dziwne scenariusze, ale jednego mu nie odmówię - pięknie obrazuje miasta, w których toczy się akcja. Od tego czasu zachorowałam na Barcelonę. Marzyłam, żeby tam pojechać. Problem ze mną jest taki, że nie cierpię zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem, ale wtedy miałam ledwie 18 lat i samej (ani z moimi równoletnimi przyjaciółkami) rodzice by mnie nie puścili, jeśli nie byłoby nikogo starszego, kto miałby na nas oko. Wobec tego przełamałam się i szukałam wycieczek zorganizowanych. Niestety (albo na szczęście), żadnej interesującej nie znalazłam. Wobec tego Barcelona pozostała w strefie moich marzeń.

W zeszłym roku również marzyłam, żeby pojechać do tego pięknego miasta. Zamiast tego wylądowałam raz w Tatrach, chwilę potem na Mazurach. I nie twierdzę, że było to złe, bowiem Tatry (szczególnie po stronie słowackiej) kocham już od co najmniej dekady, a mazurskie jeziora podbiły moje serce. Ale co z Barceloną? Czy to miało być jedno z tych marzeń, które realizujemy po czterdziestce, kiedy nasze życie jest już ustabilizowane, mamy stałą pracę (szczęściarze ;)), dzieci i tak naprawdę musimy iść na więcej kompromisów, niż kiedy mieliśmy dwadzieścia lat?

Właśnie na Mazurach z koleżankami ustaliłyśmy, że za rok jedziemy do Hiszpanii! Na 100% i bez żadnej dyskusji! I może wszystko byłoby dobrze, gdyby one tak jak ja przeniosły tę myśl z działu "Marzenia" do sekcji "Plany". 

Jak tylko wróciłam z wakacji od razu wzięłam się za zbieranie funduszy. Nie, nie poszłam do pracy - była już połowa sierpnia, a od września chciałam zacząć powtarzać anatomię (jestem ostatnim rocznikiem, który egzamin z tego przedmiotu miał po 1,5 roku nauki), coby odświeżyć trochę pamięć. Natomiast przestałam wydawać kasę na niepotrzebne rzeczy. W sumie nigdy nie lubiłam zakupów, więc nie było to jakieś wielkie wyrzeczenie. Gorzej z moją obsesją na punkcie kupowania książek, ale też jakoś sobie z tym poradziłam ;) Odkładałam kieszonkowe, pieniądze, które dostawałam na urodziny czy Gwiazdkę, założyłam nawet konto w banku, żeby leżały tam spokojnie i mnie nie kusiły. Minął prawie rok, uzbierałam całkiem sporo. Kilka tygodni temu na spotkaniu z kumpelami pytam, co z naszymi planami.

"Wiesz co, chyba musimy to przełożyć" powiedziała ta, która najbardziej kilka miesięcy temu wołała, że pojedziemy do Barcelony. "Nie mam kasy".

"No, ja też nie mam. Trudno, w tym roku zostaje nam jezioro" stwierdziła druga kumpela.

CO?

Tyle z mojego zbierania? Tyle z moich wyrzeczeń? Wszystko po to, żeby jechać nad oddalone od mojego miejsca zamieszkania o 100 km jezioro? Bóg mi świadkiem, żałujcie, że nie widzieliście mojej miny. Ani nie słyszeliście myśli, które kołatały mi się po głowie. Tak trudno uzbierać pieniądze, szczególnie, kiedy rodzice nadal łożą na nasze utrzymanie i dają nam kieszonkowe? OK, jedna z nich pracuje i część swojej wypłaty przeznacza na czesne za studia. Oddaję honor. Ale reszta tej kasy idzie albo na imprezy, albo na inne uciechy. Obie jakoś zdołały uzbierać tyle, żeby jechać nad jezioro - które tak naprawdę kosztuje ledwie połowę mniej (ok. 700 zł), niż tydzień w Barcelonie, bo kurort wcale do najtańszych nie należy. Wliczając alkohol i inne uciechy cielesne, koszt wyjdzie jeszcze większy (choć ja akurat napojów wyskokowych nie pijam).

Zbuntowałam się. Tak nie będzie! Nie pozwolę, żeby z pięknych planów została mi tylko "bramka z nagrodą pocieszenia"! Porozmawiałam z mamą. Była skłonna jechać, ale tylko z wycieczką zorganizowaną. Czyżby historia zatoczyła koło? 

Wydarzenia relacjonowałam na bieżąco kumpeli ze studiów. Żaliłam jej się, że znów nic z tego nie wyjdzie, bo nie znajdę żadnej interesującej wycieczki, już kiedyś przecież próbowałam. Aż nagle pewnego dnia ta sama kumpela oznajmia mi: "Nie wiem, czy wiesz, ale jedziesz ze mną i moim chłopakiem do Barcelony". 

To mi dało potrzebnego kopa! Oni również nie chcieli zorganizowanej wycieczki - chyba, że sami będziemy jej organizatorami ;) I choć na początku obie nie do końca wierzyłyśmy, że to wypali - na dzień dzisiejszy pobyt mamy już zarezerwowany :) 

Po prostu, gdy okazało się, że znalazłam ludzi chcących (naprawdę chcących!) ze mną jechać na moich warunkach, najtrudniejsze było już za mną. Ogarnęłam się więc i nie pozwoliłam, aby taka okazja przeszła mi koło nosa, żeby mój plan nie został zrealizowany. Kilka dni poszukiwań i znalazłam w miarę tanią i przyzwoitą kwaterę. Do wyboru dwa środki transportu, bo zgadnijcie - okazało się, że istnieje jeszcze możliwość zatrzymania się na jeden dzień w Paryżu! Co prawda jeszcze nie wiadomo, czy stolica Francji stanie na naszej drodze, ale nawet jeśli nie, to i tak Barcelona czeka!

Plany! Plany, plany, plany... O wiele prościej je wykonać, niż "spełnić marzenia". Chcesz mieć figurę godną pozazdroszczenia na lato? Zapraszam na siłownię, na boisko, do lasu! Myślisz, że mi jest łatwo wstawać o 7:00 rano w weekend, ubrać się w sportowe ciuchy i biegać po lesie? Jest mi tak samo ciężko, jak i Tobie. Ale to jest mój plan i mam zamiar wykonać go w stu procentach! Chcesz zostać pisarzem/lekarzem/dziennikarzem...? Ucz się i rób wszystko, aby to osiągnąć! Ja chciałam (nadal chcę!) być lekarzem oraz pisarką. Jestem na studiach medycznych, niedługo skończę drugi rok. Przed ukończeniem 18. roku życia wydałam pierwszą książkę. Dziś na koncie mam ich już dwie (wydane) i pomysły na kolejne. 

Nie wystarczy tylko chcieć. Trzeba jeszcze zacząć robić, bo nic samo nie przyjdzie! (No może oprócz kataru... ;))

2 komentarze:

  1. Zawsze to powtarzam: trzeba ruszyć tyłek i gonić za tym, czego się chce :D

    OdpowiedzUsuń
  2. marzenia, czucie, realizacja :) jeśli czuje się tak z całego serca, tak mocno, mocno, cały Wszechświat temu sprzyja :) czasem wystarczy po prostu mówić o swoich marzeniach a ktoś rzuci odpowiednie hasło i Cię porwie i już JEST :)
    pozdrawiam gorąco, rozmarzona ja :)

    OdpowiedzUsuń