poniedziałek, 15 lipca 2013

Z pamiętnika studentki medycyny

Już połowa lipca, większość z Was (a przynajmniej studenci i uczniowie) mają wakacje. Co prawda pogoda nie jest zbyt letnia, ale przynajmniej nie trzeba wychodzić z domu, bądź spędzać całe dnie nad książkami. Chociaż w sumie nie wiem, jak to wygląda na innych kierunkach - ja w każdym razie zaraz po przyjściu do domu i szybkiej konsumpcji obiadu z jednoczesnym sprawdzeniem poczty i wszystkich możliwych komunikatorów internetowych (a nóż ktoś zostawił ważną, pilną i koniecznie na już wymagającą odpowiedzi wiadomość), siadałam z podręcznikiem i kułam do 22:00-23:00. Potem szybko spać, a następnego dnia pobudka o 5:30, bo przecież na pociąg trzeba zdążyć.

Do wakacji wracając. Ostatnio usłyszałam komentarz "Ech, ci studenci to mają dobrze, 3 miesiące wakacji!". Niekoniecznie. Taki sobie student medycyny dajmy na to, musi po każdym roku studiów odbębnić prace społeczne, inaczej zwane praktykami. Można to ująć w jeszcze jeden, bardziej dobitny sposób - odwdzięczanie się rządowi polskiemu za to, że łożył na naszą naukę przez ostatnie 9 miesięcy (ten opis jednak dotyczy tylko studentów nie płacących, czyli stacjonarnych) poprzez robienie wszystkiego co tylko się da w sezonie urlopowym. Czyli wtedy, kiedy brakuje rąk do pracy, a takiego sobie żółtodzioba można bez obaw nająć do wypełniania papierków, robienia zastrzyków, mierzenia ciśnienia i innych nieinwazyjnych zabiegów, podczas gdy samemu można zająć się tymi naprawdę ważnymi sprawami. Oczywiście nowicjusz robi to wszystko bezpłatnie, bo kto by za taką pracę miał płacić.

I tak lipiec leci, a ja codziennie chodzę do dość sporej przychodni w moim miasteczku i robię, co mi każą. A właściwie sama szukam pracy i wyręczam innych, jeśli jakieś zadanie nie przekracza moich dość skąpych kompetencji. Nie lubię bowiem siedzieć z założonymi rękami i z miną "Nic mnie to nie obchodzi" patrzeć, jak wszyscy się krzątają. Ostatnio nawet jedna z pielęgniarek całkiem serio mi się spytała, czy nie mam ADHD, co w pewnym sensie odebrałam jako komplement ;) Oznacza to dla mnie że widzą moją pracę i doceniają starania. Niemniej wiadomo - do poważniejszych spraw mnie nie wezmą, a momentami czuję się wręcz jak intruz. No bo co, przyszła sobie wielce studentka po II roku medycyny i na pewno ma fiu-bździu w głowie, jeszcze rządzić będzie pewno chciała! Ale na szczęście w przychodni, w której pracuję, zostałam przyjęta ciepło i z wyrozumiałością dla mojego godnego pożałowania statusu żółtodzioba bez doświadczenia.

Minęły dwa tygodnie mojej praktyki, tyle samo jej jeszcze zostało. Dużo się już nauczyłam, z czego niesamowicie się cieszę. Do nowo nabytych zdolności mogę zaliczyć pobieranie krwi, zrobienie EKG, zastrzyków domięśniowych, obsłużenie sfigmomanometru (doprawdy, nie próbujcie wypowiadać tego słowa), etc. Proste, małe rzeczy, które każdy mógłby wykonać, ale i tak mnie to cieszy. Od dziś zaczęłam pracę z pediatrą, w przyszłym tygodniu będę siedziała na głowie lekarzowi rodzinnemu. W związku z okresem letnim oraz wolnym pacjentów przychodzi (niestety?) mało, na przypadki w stylu dra Housa też nie liczę ;) 

Dziś jednak dopadł mnie kryzys. Pracę (czy można to tak w ogóle nazwać?) zaczynałam od 13:00 i do tej niemal godziny smęciłam, jak bardzo mi się nie chce i jak bardzo czekam na te upragnione wakacje. Bo spójrzmy prawdzie w oczy - nie chcę być melodramatyczna i nie powiem, że medycyna to najtrudniejszy kierunek na świecie (na pewno jest coś na równi lub nawet gorszego), nie mogę jednakże stwierdzić, że po roku akademickim człowiek po prostu pada na pysk. Wybaczcie dosadność, ale taka prawda. W momencie zakończenia sesji student czuje się jak ptak wyrwany z klatki: słońce! Świeże powietrze! Mama, tata! Przyjaciele! Boże, jakiś świat jednak istnieje!!!, a tu nagle bach!, do szpitala, do przychodni i odpracuj pańszczyznę! Kolejny miesiąc wstawania wcześnie rano, plus taki, że przynajmniej popołudnia wolne, bo nikt następnego dnia z wiedzy nie będzie egzaminował. Nabywamy też nieco umiejętności praktycznych, dostajemy możliwość wglądu zza kulis na nasz przyszły zawód. Poczucie niesprawiedliwości pojawia się tylko w momentach:
  • gdy znajomi dostają wypłatę za swoją pracę,
  • kiedy jadą w środku tygodnia na imprezę trwającą do ranka następnego dnia,
  • w chwili podjęcia decyzji "Jutro jedziemy nad jezioro, tak na tydzień", kiedy Ty musisz odmówić, bo przecież nie jesteś zatrudniony, więc nie dostaniesz urlopu,
  • gdy na dworze leje jak z cebra i nie chce Ci się w ogóle wychodzić z domu, lub wręcz przeciwnie, świeci piękne słońce, plus 30 stopni i pracuj tu w takich warunkach bez klimatyzatora.
Ale już koniec narzekania! Chciało się studiować, trzeba przyjąć wszystkie tego aspekty na klatę. W końcu i ja będę miała wakacje, prędzej czy później mnie także ten zaszczyt kopnie. A w przyszłości może nawet uda mi się załapać dobrze płatną pracę? ;D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz