Jako, że jestem na trzecim roku
wiele osób pyta mnie czy już podzielili nas na specjalizacje i jaką wybrałam. Ostatnio
nawet kłóciłam się z pracownikiem ubezpieczalni, który chcąc zaznaczyć te dane
w dokumentach upierał się, iż musiałam już przecież wybrać specjalizację!
Sama kiedyś myślałam, że tylko dwa pierwsze lata studiów medycznych są „ogólne”,
a potem kształcimy się w konkretnym kierunku. Aby więc ukrócić te plotki i
domysły, wlać w Wasze głowy nieco prawdy, postanowiłam
spłodzić wpis pokrótce przedstawiający ścieżki kariery młodego medyka.
Pierwszym krokiem w świat białych
kitli jest oczywiście zdanie matury. I to nie byle jakiej, bo rozszerzonej z
biologii oraz (w zależności od uczelni) również rozszerzonej chemii i/lub
fizyki. Ja potrzebowałam tylko biologii i chemii – na szczęście ;) Już w liceum
wbijano nam do głów, że aby w ogóle
myśleć o składaniu papierów na medycynę musimy uzyskać przynajmniej po 90% z
obu tych arkuszy. Jest w tym sporo racji: w moim roczniku próg w Poznaniu
wynosił 172 pkty (suma procentów z biologii i chemii), czyli średnio trzeba
było mieć przynajmniej te 86%.
Dostaliśmy się już na studia
(serio myślicie, że jest się z czego cieszyć?), więc co dalej? Otóż teraz są
dwie drogi, jednak różniące się zaledwie jednym szczegółem. W zależności, w
którym roku nas przyjęli tyle lat będziemy studiować. Mój rocznik jest
ostatnim, który na uniwersytecie spędzi 6 lat. Rocznik niżej ma już studia
pięcioletnie, co według mnie (a także wielu mądrzejszych person) jest kompletną
bzdurą. Spróbujcie ogarnąć taką samą
ilość materiału mając na to 365 dni mniej niż do tej pory (czyli potwornie
dużo). Fajny pomysł? Niekoniecznie. Jednak nie ma co biadolić, ktoś na
stołku tak postanowił, a plebs nie ma nic do gadania.
Chociaż ja bym kazała tej osobie przejść
przez pięcioletni kurs medycyny. Może wtedy by ją oświeciło, że oszczędności
oszczędnościami, ale student cyborgiem nie jest.

Anyway, jako szczęśliwi studenci rozpoczynamy pierwszy rok, potem
(jeśli się uda) drugi i zastanawiamy się co zajęcia, na które chodzimy, mają
wspólnego z leczeniem ludzi? Odpowiedź jest prosta – niewiele, więc nie będę się nad tym rozwodzić. No i wreszcie ten
trzeci rok! Moja uczelnia powiększa wtedy powstałe już grupy studenckie przez
redukcję ich liczby (czyli zamiast 16 siedemnastoosobowych grup, mamy 10 grup
po dwadzieścia parę żaków). Wreszcie też nieśmiało zaczynamy witać szpitalne
progi. Jednak nie wybieramy sobie specjalizacji! Na to przychodzi czas
po studiach.
OK, reszta studiów to coraz
częstsze przebywanie na oddziałach, a coraz rzadsze w murach uczelni. Załóżmy
więc, że szczęśliwie dobrnęliśmy do końca szóstego roku. Teraz czeka nas
jeszcze rok stażu w szpitalu (już z tytułem lekarza), czyli po prostu pracy na
różnych oddziałach przez określony czas i podpatrywanie zabaw dorosłych. Jak
się uda – będzie to praca, za którą dostaniecie wynagrodzenie. Jednak miejsc
stażowych jest mniej niż absolwentów uniwersytetów medycznych i tak często
okazuje się, iż ten rok trzeba przepracować w ramach wolontariatu. Dlatego
wszyscy wielbią weekendowe i świąteczne dyżury na SORze lub w karetce, dzięki
którym stać nas na opłacenie czynszu. W tak zwanym międzyczasie musimy zdać
Lekarski Egzamin Końcowy (LEK), sprawdzający naszą wiedzę nabytą przez ostatnie
lata.

Dopiero po przejściu przez te
wszystkie stopnie budzimy się nagle w łóżku mając na karku trzydziestkę z
hakiem i z radością krzyczymy Jestem lekarzem!, a potem wracamy do
szarej codzienności, zmęczeni życiem wlewamy w siebie pierwszy tego ranka
hektolitr kawy i ledwo powłócząc nogami udajemy się na kolejny dyżur.
pics: google.com
Moja dobra znajoma studiuje medycynę, więc wiem jak to wygląda. Wiem też, jak irytujące mogą być różne komentarze czy stereotypy dotyczące studiowania/wykonywania zawodu. Dlatego taki post jest potrzebny.
OdpowiedzUsuńOstatnia grafika jest bardzo trafna - tak mi się przynajmniej wydaje;)