środa, 14 listopada 2012

PKP - Twój osobisty trener

Dopiero wczesne popołudnie, a ja jestem wykończona. Pomijając fakt, że przez cały tydzień wstaję o 5:30 i dzień dzisiejszy nie należał do wyjątków. Za to na pewno nie muszę już wsiadać na rower stacjonarny i pedałować, żeby zgubić trochę tłuszczyku. Kochane PKP wyegzekwowało mi czas na trening z samego rana.
 
Należę do typu studentów, którzy nie mieszkają w mieście, w którym studiują. Nie lubię niepotrzebnie narażać rodziców na koszty, a biorąc pod uwagę fakt, że mieszkam ok. 25 kilometrów od uczelni, taki wydatek byłby zbędny. Choć po ponad roku dojeżdżania zaczynam się zastanawiać...

O 6:45 ruszyłam z domu. Mój dom stoi w odległości kilometra od dworca. Ten dystans zawsze pokonuję szybkim tempem - rano, żeby się rozgrzać i broń Boże nie spóźnić na pociąg, a w południe goni mnie straszliwy głód. Nie inaczej było dziś. Wokół mnie ciemna noc spowita bardzo gęstą mgłą. Temperatura jeden stopień powyżej zera. I ja, ambitnie, bo w butach na koturnie, których nie nosiłam już długi czas.

Odrobinę zgrzana i zdyszana wchodzę na peron. Hmm, coś mi tu nie pasuje... Taka mgła... Oby tylko pociąg nie był opóźniony! Nagle spomiędzy oparów wyglądają wielkie, świecące ślepia. Poruszają się jednak stanowczo za szybko, jak na pociąg osobowy. I rzeczywiście, chwilę później przemyka obok mnie spóźniony InterCity, zbijając niemal z nóg potężnym podmuchem wiatru.

Z głośników dobywa się nieśmiały, w ogóle niedosłyszalny głosik. Zapewne coś zapowiada, tylko co? Mam tu stać i czekać dalej, czy moje nadzieje są płonne? Gdzieś za mną pewna licealistka mówi, że pociąg opóźniony 20 minut, wobec czego nie będzie tu stać i idzie do domu.

Telefon do ojca, który właśnie wybiera się do pracy. Mam się cofnąć na rynek, to mnie podrzuci samochodem. Niemal biegiem lecę w umówione miejsce. Jest już po siódmej, a zajęcia zaczynam o ósmej.

OK, siedzę już w aucie i pędzimy do centrum. Właściwie słowo pędzimy jest tu użyte nieco nad wyrost, bowiem wleczemy się żółwim tempem, 45 (w porywach 50) km/h po terenie zabudowanym i niewiele więcej poza. W połowie trasy, która marnie, bo marnie, ale jakoś jednak szła do przodu, koniec. Długi korek do świateł (oraz dalej, do następnych świateł, następnych, następnych i jeszcze kolejnych). Stoimy co najmniej 15 minut, aż w końcu mój tato nie grzeszący zbytnio cierpliwością, wjeżdża na pas przeciwnego ruchu i po chwili skręca w lewo. Spróbujemy inną trasą.

Nie jest najgorzej. Przekroczyliśmy już "bramy miasta docelowego". A miasto, ów spragniony cel, wita nas... kolejnym zatorem.

Za osiem ósma stwierdziliśmy, że to bez sensu. Ja i tak już nie zdążę, a ojciec musi jeszcze dojechać do pracy, czyli tak naprawdę cofnąć się spory kawałek. Wobec tego pytam się go, jak mam dojść do pętli, gdzie złapię tramwaj, wychodzę z samochodu i ruszam dziarskim krokiem przed siebie. Może wspomnę jeszcze, że dzielnica na której właśnie się znajdowałam, do najprzyjemniejszych nie należy (taki mały eufemizm).

Kwadrans ścigania się z samochodami, które chwilę przedtem stały obok nas w korku i już, totalnie wyczerpana i zniechęcona, dotarłam na pętlę. Kolejne minuty czekania (i wsłuchiwania się w rozmowy wycieczkowiczów z podstawówki), aż podjedzie numer dziesięć. Nie bacząc na nic, kiedy w końcu wagonik podjechał i Sezam otworzył, wleciałam do środka i zajęłam bezczelnie miejsce siedzące.

Kolejne piętnaście minut jazdy. Właściwie siedemnaście, ale na piętnastominutowym bilecie ulgowym, więc naginając czasoprzestrzeń piętnaście. Z przystanku jeszcze dziesięć piechtą na uczelnię. Suma summarum, skromne progi mej alma mater przekroczyłam równo o 8:40. Ledwo usiadłam na ławce pod salą i naskrobałam SMSa do koleżanki, że nie zdążyłam i jestem na zewnątrz, korytarzową ciszę przerwał telefon. Koleżanka po przeczytaniu wiadomości zadzwoniła by poinformować mnie, iż wykładowca właśnie rozporządził przerwę i mogę przyjść, bo trzyma dla mnie miejsce.

W efekcie zdążyłam chociaż na pół wykładu - moja determinacja została nagrodzona. Znajomi śmieją się, że nawet jak mnie zasypie śnieg, to przyjadę pługopiaskarką na uczelnię. I mają rację! W końcu - czy i Wy nie próbowalibyście nadać choć odrobiny sensu swojej bolesnej pobudce o nieludzkiej godzinie, jaką jest 5:30 nad ranem?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz