Rzadko oglądam telewizję – jeśli już mam czas, to wolę
poświęcić go na czytanie lub sport. Dlatego też nie jestem fanką wielu seriali.
Jest jednak kilka, dla których jestem w stanie rzucić wszystko, usiąść przed TV
i oglądać do upadłego. Uwierzcie mi, że skoro program telewizyjny jest w stanie
zmusić mnie do sięgnięcia po pilot to znaczy, że musi być naprawdę dobry. Postanowiłam
podzielić się z Wami moimi ulubionymi pozycjami – część już pewnie znacie, ale
może uda mi się zachęcić Was do obejrzenia innych? (W tytule serialu - link do jego strony na Filmwebie).
Fanką postaci wymyślonej przez sir Arthura Conan Doyle’a
jestem od tak dawna, że nawet nie mogę sobie dokładnie przypomnieć od czego
zaczęła się moja fascynacja. Na mojej półce z kryminałami znajdziecie z
pewnością pozycje napisane przez tego autora. Sherlock Holmes to mój ideał
jeśli chodzi o spostrzegawczość i styl życia. Nie obchodzą go pieniądze,
potrafi odciąć się od uczuć, zachować zimny umysł i analizować. Tak, właśnie
tej trafnej analizy każdego szczegółu mu najbardziej zazdroszczę.
Do tej pory widziałam wiele mniej lub bardziej udanych
ekranizacji opartych na powieściach o słynnym detektywie i jego wiernym kronikarzu.
Do tej pory najbardziej ceniłam sobie serial z lat osiemdziesiątych, w której
główną rolę grał Jeremy Brett. Była to zarazem najwierniejsza ekranizacja, jaką
widziałam. Jeśli chodzi o filmy o Sherlocku reżyserii Guy’a Ritchiego z
Robertem Downey’em Jr w roli Homesa z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to nie jest prawdziwy Sherlock. Tak
naprawdę poza tytułem filmu i nazwiskami bohaterów ta produkcja nie ma nic wspólnego
z postacią wykreowaną przez Conan Doyle’a. Dlatego też bardzo mnie to denerwuje
– mam wrażenie, że pan Ritchie chciał zarobić kupę kasy na sławnym nazwisku
głównego bohatera. Typowa amerykańska superprodukcja, dużo akcji, szczypta
seksu, wielki budżet i ogromna praca grafików komputerowych – nie, stanowczo
nie w moim guście.


Hit lat ’80. i ’90. prosto z Ameryki. Emerytowana
nauczycielka języka angielskiego, wdowa, żeby zająć czymś wolny czas pisze
kryminały. Po pewnym czasie staje się bestsellerową autorką na miarę Agathy
Christie czy P. D. James. Mieszka w małej, nadmorskiej miejscowości Cabot Cove,
gdzie wszyscy dobrze się znają. Jessica Fltecher, gdyż tak właśnie nazywa się
bohaterka, gdziekolwiek się nie znajdzie, zawsze natknie się na świeże
morderstwo. Gdy Cabot Cove zostało już przez twórców wyeksploatowane do cna,
akcja przenosi się w różne zakątki Stanów Zjednoczonych, dzięki czemu mamy
okazję pozwiedzać razem z Jessicą różne zakątki tego ogromnego kraju. Nie jest
to produkcja na miarę tych wcześniej przeze mnie wymienionych. Odcinek trwa ok.
45 minut, a w tym czasie dość trudno złożyć zawiłą fabułę. Dość często udawało
mi się odgadnąć, kto zamordował – wiedza była oparta jedynie na jednej, góra
dwóch poszlakach, ale jeśli było się wystarczająco skupionym nietrudno było je
przegapić. Jedyne, co trochę zaczęło mnie denerwować po obejrzeniu wielu, wielu
odcinków, to schemat końcowy: morderca przyznaje się do winy, wszystkie
problemy bliskich Jessici rozwiązują się same, a ostatni kadr jest dość
charakterystyczny, bo zawsze (może z wyjątkiem pierwszych dwóch serii) ukazuje
śmiejącą się główną bohaterkę. W rolę autorki kryminałów wcieliła się Brytyjka,
genialna Angela Lansbury. Przyznaję szczerze, że ten serial jest najbardziej
wesoły i rodzinny ze wszystkich jakie oglądam/oglądałam, nawet mimo trupa w
każdym odcinku ;)

Oto moje pierwsze cztery propozycje. Pisząc tego posta
stwierdzam, że muszę go podzielić na dwie części, bo nie będziecie w stanie
przeczytać tego za jednym zamachem ;) Miłego dnia!
źródło zdjęć: google.com
źródło zdjęć: google.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz