poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gender – WTF i o co ten cały szum?



 Na początku zaznaczam, iż ten wpis nie ma na celu obrażania jakiejkolwiek religii ani niczyich przekonań. Jest to moja prywatna opinia dotycząca Listu Pasterskiego Episkopatu Polski (którego pełną treść możecie odczytać tutaj) poruszającego kwestię teorii naukowej o nazwie gender.




Wczorajszy dzień, zgodnie z kalendarzem Kościoła rzymskokatolickiego, był Niedzielą Świętej Rodziny. Jak to w niedzielę, każdy bogobojny katolik udał się do świątyni, aby tam posłuchać Słowa Bożego. A po Ewangelii, jak to zwykle, usłyszeć objaśnienia odnoszące się do wybranego fragmentu – bo przecież nie każdy skończył teologię i wcale nie musi rozumieć treści odczytanych chwilę wcześniej na ambonie. Tym bardziej, iż Biblia to zbiór metafor, baśni, przypowieści, parabol, psalmów, ksiąg historycznych, midraszy i innych, także nikogo nie dziwi pytanie postawione przez stereotypowego pana Kowalskiego: No dobrze, ale co to właściwie znaczy?


Jeśli jednak kogoś zainteresował wczorajszy odczyt, to aby zagłębić się w jego treść sam musiał poszukać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Bowiem podążające za Ewangelią kazanie objawiło przed nim zagadnienie, którego próżno szukać w Biblii. W jego uszach zabrzmiało enigmatyczne i złowrogo brzmiące słowo gender, wywodzące się z niewiadomo właściwie jakiego języka, ale na pewno w jakiś sposób związanego z diabelskimi siłami. No, bo przecież gdyby tak nie było, to księża raczej nie zawracaliby głów swoich wiernych jakimiś bzdurami?


Do rzeczy więc! Czymże jest gender i z której strony to obejść, aby nie poparzyć się ogniem piekielnym? W liście Episkopatu jasno (?) zostało to postawione:


Ideologia gender stanowi efekt trwających od dziesięcioleci przemian ideowo-kulturowych, mocno zakorzenionych w marksizmie i neomarksizmie, promowanych przez niektóre ruchy feministyczne oraz rewolucję seksualną.


Same słowa marskizm i neomarksizm zapowiadają już kłopoty. I przy okazji przywodzą na myśl okrucieństwa Związku Radzieckiego, którego zaczątków można się doszukać w rewolucji rozpoczętej w 1917 roku, a który (podobno) dokończył swego żywota 26 grudnia 1991 roku. Biedny Karol Marks nie spodziewał się zapewne, iż jego przemyślenia i działania w pewnym sensie obrócą się przeciwko niemu i zniesławią w ten sposób. Chciał dobrze, wyszło jak zwykle. Wracając jednak do meritum sprawy, przytoczony przeze mnie cytat wyraźnie daje odczuć, iż gender to samo zło, chociaż jeszcze na dobre nie wiadomo dlaczego, ani co to tak naprawdę jest.


Niebezpieczeństwo ideologii gender wynika w gruncie rzeczy z jej głęboko destrukcyjnego charakteru zarówno wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia społecznego. Człowiek o niepewnej tożsamości płciowej nie jest w stanie odkryć i wypełnić zadań stojących przed nim zarówno w życiu małżeńsko-rodzinnym, jak i społeczno-zawodowym.


OK, czyli potwierdzają się obawy pana Kowalskiego. Gender to Szatan we własnej osobie i należy się tego wystrzegać, bo inaczej zamiast Stairway to Heaven zostanie mu Highway to Hell. Tylko czy naprawdę? Odsłońmy wreszcie przed panem Kowalskim ową kurtynę tajemniczości, za którą skrywa się dosłowne znaczenie dziwnie brzmiącego słowa. Gender, pierwotnie wywodzące się z łacińskiego genus (trochę jak geniusz, ale jednak nie to samo*), z języka angielskiego oznacza po prostu płeć. Jeśli natomiast chodzi o samą teorię, do której to słowo się odnosi i którą z nim utożsamiamy, WHO definiuje ją jako stworzone przez społeczeństwo role, zachowania, aktywności i atrybuty, jakie dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla mężczyzn i kobiet (źródło).


To już nie dzieło Upadłego Anioła, tylko społeczeństwa?? I do tego jeszcze brzmi tak całkiem… niewinnie?!


Co do drugiego zdania z powyższego cytatu nie sposób się choć w pewnym stopniu nie zgodzić. Jeśli ktoś ma problem ze swoją płciowością, czuje, iż nie pasuje do norm określonej płci, lepiej odnajduje się w świecie płci przeciwnej, choć fizycznie do niej nie należy – jest to kwestia poważna. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić koszmaru osoby, na przykład mężczyzny, którego mózg ma profil żeński. Czuć się obco we własnym ciele, mieć wrażenie, że ludzie oczekują od nas czegoś, czego my nie jesteśmy w stanie im dostarczyć, być odepchniętym na margines społeczny… Chyba nikt nie chciałby czegoś takiego przeżywać. Profesjonalnie taka sytuacja nazywa się transseksualizmem i wymaga pomocy oraz opieki specjalistów, niejednokrotnie nawet interwencji chirurga plastycznego, czyli fizycznej zmiany płci.


Znając jednak filozofię Kościoła Rzymskokatolickiego mogę się domyślać, że raczej nie o to chodziło duchownym. O czym zresztą przekonujemy się w kolejnych wersach listu.


Genderyzm promuje zasady całkowicie sprzeczne z rzeczywistością i integralnym pojmowaniem natury człowieka. Twierdzi, że płeć biologiczna nie ma znaczenia społecznego, i że liczy się przede wszystkim płeć kulturowa, którą człowiek może swobodnie modelować i definiować, niezależnie od uwarunkowań biologicznych. Według tej ideologii człowiek może siebie w dobrowolny sposób określać: czy jest mężczyzną czy kobietą, może też dowolnie wybierać własną orientację seksualną.


Mam wrażenie, że komuś mylą się pojęcia. Owszem, głosiciele teorii gender proponują, aby chłopcy mogli bawić się lalkami, a dziewczynki samochodzikami, ale nikt nie wmawia ani jednym ani drugim, że nie są tym kim w rzeczywistości są, czyli chłopcem lub dziewczynką**. Mnie to raczej wygląda na dawanie wolnego wyboru, które dziecko podejmuje. Równe traktowanie, zacieranie przedpotopowych stereotypów dotyczących określonych płci – czy to jest złe? I wcale nie uważam, żeby z takiego zachowania miały wyrosnąć mutanty. Małym brzdącem będąc bawiłam się samochodzikami, klockami Lego, zbierałam Bionicle razem z bratem, grałam na Pegasusie (najbardziej lubiłam strzelać z pistoletu do kaczek ;)), kopałam piłkę z chłopakami i razem z nimi broniłam naszej bazy. Dopiero w podstawówce poznałam inne dziewczynki, ale nadal po powrocie do domu trzymałam z kolegami. To wszystko jakoś nie wpłynęło na moje wyobrażenie o własnej osobie jako kobiecie. Jestem kobietą i mi z tym dobrze. Co nie znaczy, że muszę kochać maratony po sklepach, stroić się jak choinka na Święta czy szpachlą nakładać gładź na me lico. Ani uganiać się za facetami w celu znalezienia jak najlepszego reproduktora, z którym mogłabym spłodzić gromadkę dzieci i resztę życia spędzić jako kura domowa.


Pan Kowalski wychodzi ze świątyni przekonany, że ksiądz właśnie ostrzegł go przed złem, które żyje pod słońcem***. Jest gotów walczyć o swoją rodzinę i jej świętość. Przekonany o prawdziwości słów płynących z ambony (no bo komu wierzyć, jeśli nie duszpasterzowi?) siada do schabowego z ziemniakami i ogłasza, jak to ludziom w dzisiejszych czasach przewraca się w głowie i jak to świat staje na dupie. A potem puszcza w niepamięć całą tę sprawę, aby wspomnieć o niej dopiero przy następnej tęczowej paradzie lub kolejnym ataku feministek na program rozrywkowy w telewizji. Biedny pan Kowalski, nigdy nie dowie się, iż przez znaczną część swojego żywota uciekał przed genderowo-diabelską siłą, która tak naprawdę… nie istnieje.



*Tak, to miał być żart. I wiem, że wyszedł suchar.
**Piękna konstrukcja zdania, polecam przeczytać jeszcze dwa razy, a być może odnajdziecie jego zagubioną logikę i sens ;)
***Komuś coś to mówi? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz