czwartek, 19 grudnia 2013

Święta, święta… już nie mogę



Zapewne 99% z Was zdążyło już w tym roku usłyszeć Last Christmas, obejrzeć Kevina samego w różnych miejscach świata, znudzić się widokiem owiniętych w kolorowe sreberka Mikołajów z czekolady i zapchać mandarynkami, których kilogramy kupiliście w promocyjnej cenie w Biedronce. Przez najbliższe trzy dni będziecie mogli pomarzyć o w miarę znośnych warunkach w transporcie publicznym, który to (podobnie jak miliony innych ludzi) wybraliście, aby dotrzeć do rodzinnego domu. Dodatkowo Wasz portfel w tajemniczy sposób nabawił się anoreksji, a znajomi, o których istnieniu niemal zapomnieliście, zaczynają pisać na Facebooku i proponować spotkanie.

Napisałabym coś o bałwanach, ale śnieg najwyraźniej wybrał się na dłuższe wakacje, a o tych pozostałych (bałwanach, rzecz jasna) nie warto wspominać.

Tak jest, Moi Drodzy: wszystkie znaki na niebie i ziemi mniej więcej od początku listopada wskazują na nieuchronnie zbliżające się Święta. Bożego Narodzenia, tak gwoli ścisłości. I gdy wszyscy dookoła cieszą się jak dzieci i latają z wywieszonym jęzorem po centrach handlowych, ja walę głową w stół, rwę włosy z głowy, całą swoją postawą niemo krzycząc „God, how I hate Christmas!”.

No dobra, może nie do końca tak chętnie nabijam sobie guzy na czole i pozbawiam swojej dumy (czytaj: włosów na czerepie), ale taka już jest rola metafory. Ludzie mówią/piszą różne dziwne rzeczy, które potem inni nieopatrznie biorą sobie do serca, więc wolę uprzedzić.

Wracając do meritum – cóż to się musiało w moim życiu wydarzyć, jakaż to trauma z dzieciństwa (jakby to zapytał Freud) sprawiła, iż nienawidzę tego wspaniałego czasu, kiedy to biały puch spada z nieba (a przynajmniej takie było założenie), ludzie są dla siebie nad wyraz uprzejmi i uśmiechnięci (jakby nagle pewne ziółko zalegalizowano), a w powietrzu unosi się zapach pierników, grzańca i choinki (świeżo ściętej, tak by the way, prosto i nie do końca w zgodzie z prawem z pobliskiego lasu)?

Otóż, Panie Freud, nie byłby Pan zadowolony z mojej odpowiedzi. Nie mam żadnej traumy związanej z przykrym wydarzeniem z dzieciństwa datowanym na 24 grudnia. Ja zwyczajnie nie lubię Świąt. Nie lubię stać w kolejkach długich na trzy dni i dwa kwadranse, bo kas co prawda w sklepie jest dziesięć, ale pań je obsługujących już tylko dwie. A wszystko po to, żeby kupić bułkę na studenckie śniadanie. Nie lubię biegać po sklepach (to akurat tyczy się każdego dnia w roku) w poszukiwaniu prezentu, który i tak z dużą dozą prawdopodobieństwa nie spodoba się osobie obdarowywanej. Nie lubię patrzeć na innych kupujących, którzy z obłędem w oczach rzucają się na towar jakby w obawie, że został już tylko ten ostatni egzemplarz, a bez niego, jak wiadomo, nie uszczęśliwimy (trochę na siłę) kogoś, na kim nam (niekoniecznie) zależy. Nie lubię wymuszonych spotkań z ludźmi, z którymi na co dzień nie utrzymuję kontaktu lub nie czuję się do nich emocjonalnie przywiązana, a mimo to należy się z nimi zobaczyć właśnie z powodu Świąt, bo to jakaś daleka rodzina lub współpracownicy w firmie czy inni studenci z uczelni. Wreszcie – nienawidzę składać ani przyjmować życzeń, które i tak nigdy się nie spełnią, ale wszyscy je mówią tak pro forma, bo wypada choć raz w roku poudawać miłą osobę.

Mam wrażenie, że gdzieś w toku ewolucji hipermarketów i zwiększania ilości reklam wmawiających nam co powinniśmy chcieć dostać, co powinniśmy kupić, co powinniśmy postawić na świątecznym stole, zatraciliśmy poczucie rzeczywistej wartości i idei Bożego Narodzenia. Nie, nie jestem religijna, więc nie będę pisała tu o narodzinach Dzieciątka Jezus, ani jak ważny pod względem duchowym jest dla katolików dzień przyjścia na świat Zbawiciela. Jak ktoś wierzy – to dobrze; jak nie – to też dobrze. Ale skoro już wszyscy w pewien sposób przyjęliśmy w naszej kulturze dzień 24 grudnia za dzień wyjątkowy, to może sprawmy, aby takim był. I nie, nie chodzi mi o obdarowywanie się złotem i mirrą. Ani o wprowadzenie w życie nad wyraz głupiego pomysłu, który od jakiegoś czasu siedzi Wam w głowach. Ani o przełamanie tej niewidzialnej bariery i zaproszenie jej/jego na randkę (takie bariery to ja bym raczej radziła pokonywać na co dzień, a nie od święta).

Mam na myśli zwykłe okazywanie sobie chęci pomocy i zamienianie owej chęci w czyn. Tylko nieliczni z nas mogą sobie pozwolić na suto zastawiony wigilijny stół. Tylko garść ludzi bez głębszej refleksji sypie pieniędzmi i przelewa elektroniczne fundusze z karty, w zamian wynosząc połowę asortymentu ze sklepu. Może warto zastanowić się nad losem tych, którzy w ciągu całego roku nie są w stanie zarobić tyle, ile Wy wydaliście w grudniu? Albo wspomóc takich, których życie nie oszczędza również w innych sferach? Którzy nie mogą znaleźć się w gronie bliskich osób w tym ważnym okresie. Którzy nie zaznają miłości oraz ciepła, a przecież to właśnie z tym kojarzy nam się Boże Narodzenie.

Stąd mój apel. Nie wiesz, co kupić swojej żonie/chłopakowi/córce/matce/dziadkowi/koleżance/kumplowi…? Wydaje Ci się, iż mają oni wszystko co potrzebne do szczęścia i niezbędne do życia? Sam/sama nie możesz wymyślić, czym chciałbyś/chciałabyś zostać obdarowany/a w te Święta? Odpuść sobie szukania po sklepach. Odpuść wymyślanie na siłę. Dogadaj się z tą osobą, bądź ze samym sobą i postanów przeznaczyć te fundusze na kogoś, kto się z tego naprawdę ucieszy. Kup paczkę pieluch i zanieś do pobliskiego domu dziecka. Nie lubisz dzieci – włóż 20 kg karmy dla psów w ręce pracowników lokalnego schroniska, niech „pomartwią się” urządzaniem uczty dla porzuconych pupili. Jeśli nie masz do tego głowy bądź brak Ci wolnego czasu, a masz zaufaną fundację czy publiczną instytucję, która potrzebuje wsparcia finansowego – złóż datek. To nie musi być zaraz nie wiadomo jaka kwota. Nawet dziesięć złotych może kogoś uszczęśliwić i dać jeść przez dwa dni.

Napisałabym „nie zapominajmy”, ale mam wrażenie, że już to zrobiliśmy. Wobec tego przypomnijmy sobie prawdziwą ideę tych Świąt. Niech suto zastawiony stół i upchane pod choinką prezenty nie przyćmią naszych umysłów. I co najważniejsze – nie wierzmy, że Boże Narodzenie to jedyny czas, w którym powinniśmy myśleć o innych. Bo troszczyć się o drugiego człowieka czy inną istotę powinniśmy cały rok.

Aby nie był gołosłowną, postanowiłam w tym roku wydać swoje uciułane przez ostatnie miesiące studenckie pieniądze i wspomóc przytulisko dla zwierząt w mojej małej mieścinie. Postaram się pochwalić zdjęciem zakupionej karmy na fanpejdżu na Fejsbuku - do którego polubienia serdecznie Was zapraszam. 

Wesołych Świąt!

1 komentarz:

  1. To ja życzę odkrycia tej duchowej radości błogosławieństwa Bożego :)

    OdpowiedzUsuń