Na początku zaznaczam, iż ten wpis nie ma na celu obrażania
jakiejkolwiek religii ani niczyich przekonań. Jest to moja prywatna opinia
dotycząca Listu Pasterskiego Episkopatu Polski (którego pełną treść możecie
odczytać tutaj)
poruszającego kwestię teorii naukowej o nazwie gender.
Wczorajszy dzień, zgodnie z
kalendarzem Kościoła rzymskokatolickiego, był Niedzielą Świętej Rodziny. Jak to
w niedzielę, każdy bogobojny katolik udał się do świątyni, aby tam posłuchać Słowa
Bożego. A po Ewangelii, jak to zwykle, usłyszeć objaśnienia odnoszące się do
wybranego fragmentu – bo przecież nie
każdy skończył teologię i wcale nie musi rozumieć treści odczytanych chwilę
wcześniej na ambonie. Tym bardziej, iż Biblia to zbiór metafor, baśni,
przypowieści, parabol, psalmów, ksiąg historycznych, midraszy i innych, także
nikogo nie dziwi pytanie postawione przez stereotypowego pana Kowalskiego: No dobrze, ale co to właściwie znaczy?
Jeśli jednak kogoś zainteresował wczorajszy
odczyt, to aby zagłębić się w jego treść sam musiał poszukać odpowiedzi na
nurtujące go pytania. Bowiem podążające za Ewangelią kazanie objawiło przed nim
zagadnienie, którego próżno szukać w Biblii. W jego uszach zabrzmiało
enigmatyczne i złowrogo brzmiące słowo gender,
wywodzące się z niewiadomo właściwie jakiego języka, ale na pewno w jakiś
sposób związanego z diabelskimi siłami. No, bo przecież gdyby tak nie było, to
księża raczej nie zawracaliby głów swoich wiernych jakimiś bzdurami?
Do rzeczy więc! Czymże jest gender i z której strony to obejść, aby
nie poparzyć się ogniem piekielnym? W liście Episkopatu jasno (?) zostało to postawione:
Ideologia gender stanowi efekt
trwających od dziesięcioleci przemian ideowo-kulturowych, mocno zakorzenionych
w marksizmie i neomarksizmie, promowanych przez niektóre ruchy
feministyczne oraz rewolucję seksualną.
Same słowa marskizm i neomarksizm
zapowiadają już kłopoty. I przy okazji przywodzą na myśl okrucieństwa Związku
Radzieckiego, którego zaczątków można się doszukać w rewolucji rozpoczętej w
1917 roku, a który (podobno) dokończył swego żywota 26 grudnia 1991
roku. Biedny Karol Marks nie spodziewał się zapewne, iż jego przemyślenia i
działania w pewnym sensie obrócą się przeciwko niemu i zniesławią w ten sposób.
Chciał dobrze, wyszło jak zwykle.
Wracając jednak do meritum sprawy, przytoczony przeze mnie cytat wyraźnie daje
odczuć, iż gender to samo zło, chociaż jeszcze na dobre nie wiadomo dlaczego,
ani co to tak naprawdę jest.
Niebezpieczeństwo ideologii gender wynika
w gruncie rzeczy z jej głęboko destrukcyjnego charakteru zarówno
wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia
społecznego. Człowiek o niepewnej tożsamości płciowej nie jest
w stanie odkryć i wypełnić zadań stojących przed nim zarówno
w życiu małżeńsko-rodzinnym, jak i społeczno-zawodowym.
OK, czyli potwierdzają się obawy
pana Kowalskiego. Gender to Szatan we
własnej osobie i należy się tego wystrzegać, bo inaczej zamiast Stairway to Heaven zostanie mu Highway to Hell. Tylko czy naprawdę?
Odsłońmy wreszcie przed panem Kowalskim ową kurtynę tajemniczości, za którą
skrywa się dosłowne znaczenie dziwnie brzmiącego słowa. Gender, pierwotnie
wywodzące się z łacińskiego genus (trochę
jak geniusz, ale jednak nie to samo*),
z języka angielskiego oznacza po prostu płeć. Jeśli natomiast chodzi o samą
teorię, do której to słowo się odnosi i którą z nim utożsamiamy, WHO definiuje ją jako
stworzone przez społeczeństwo role, zachowania, aktywności i atrybuty, jakie
dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla mężczyzn i kobiet (źródło).
To już nie dzieło Upadłego
Anioła, tylko społeczeństwa?? I do tego jeszcze brzmi tak całkiem… niewinnie?!
Co do drugiego zdania z
powyższego cytatu nie sposób się choć w pewnym stopniu nie zgodzić. Jeśli ktoś
ma problem ze swoją płciowością, czuje, iż nie pasuje do norm określonej płci,
lepiej odnajduje się w świecie płci przeciwnej, choć fizycznie do niej nie
należy – jest to kwestia poważna.
Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić koszmaru osoby, na przykład mężczyzny,
którego mózg ma profil żeński. Czuć się obco we własnym ciele, mieć wrażenie,
że ludzie oczekują od nas czegoś, czego my nie jesteśmy w stanie im dostarczyć,
być odepchniętym na margines społeczny… Chyba nikt nie chciałby czegoś takiego
przeżywać. Profesjonalnie taka sytuacja nazywa się transseksualizmem i wymaga pomocy oraz opieki specjalistów,
niejednokrotnie nawet interwencji chirurga plastycznego, czyli fizycznej zmiany
płci.
Znając jednak filozofię Kościoła
Rzymskokatolickiego mogę się domyślać, że raczej nie o to chodziło duchownym. O
czym zresztą przekonujemy się w kolejnych wersach listu.
Genderyzm
promuje zasady całkowicie
sprzeczne z rzeczywistością i integralnym pojmowaniem natury
człowieka. Twierdzi, że płeć biologiczna nie ma znaczenia społecznego,
i że liczy się przede wszystkim płeć kulturowa, którą człowiek może
swobodnie modelować i definiować, niezależnie od uwarunkowań
biologicznych. Według tej ideologii człowiek może siebie w dobrowolny
sposób określać: czy jest mężczyzną czy kobietą, może też dowolnie wybierać
własną orientację seksualną.

Pan Kowalski wychodzi ze świątyni
przekonany, że ksiądz właśnie ostrzegł go przed złem, które żyje pod słońcem***.
Jest gotów walczyć o swoją rodzinę i jej świętość. Przekonany o prawdziwości
słów płynących z ambony (no bo komu wierzyć, jeśli nie duszpasterzowi?) siada
do schabowego z ziemniakami i ogłasza, jak
to ludziom w dzisiejszych czasach
przewraca się w głowie i jak to świat staje na dupie. A potem puszcza w
niepamięć całą tę sprawę, aby wspomnieć o niej dopiero przy następnej tęczowej
paradzie lub kolejnym ataku feministek na program rozrywkowy w telewizji.
Biedny pan Kowalski, nigdy nie dowie się, iż przez znaczną część swojego żywota
uciekał przed genderowo-diabelską siłą,
która tak naprawdę… nie istnieje.
*Tak, to miał być żart. I wiem,
że wyszedł suchar.
**Piękna konstrukcja zdania,
polecam przeczytać jeszcze dwa razy, a być może odnajdziecie jego zagubioną
logikę i sens ;)
***Komuś coś to mówi? :)